Выбрать главу

Tyle rzeczy do zrobienia…

Lecz Percey Clay, kobieta, która nigdy nie wpadała w panikę, która pewną ręką potrafiła wyprowadzić samolot ze śmiertelnie niebezpiecznej beczki, Nemezis learów 23, wychodząca z karkołomnych korkociągów, od których kręciło się w głowie wytrawnym pilotom – teraz jak sparaliżowana siedziała na kanapie. Dziwne, pomyślała, patrząc na siebie jak gdyby z innego wymiaru, nie umiem się poruszyć. Spojrzała na ręce i nogi i zauważyła, że są zupełnie blade, jakby odpłynęła z nich krew.

Och, Ed…

I jeszcze Tim Randolph. Jeden z najlepszych drugich pilotów, jakich udało im się znaleźć, a dobrzy pierwsi oficerowie byli prawdziwą rzadkością. Przed oczami stanęła jej okrągła twarz Tima, który przypominał młodego Eda. Z niewiadomego powodu wiecznie się uśmiechał. Czujny i posłuszny, ale stanowczy, nawet Percey wydawał krótkie i rzeczowe rozkazy, kiedy dowodził samolotem.

– Powinnaś napić się kawy – orzekł Hale, idąc do kuchni. – Zrobię ci podwójne cappuccino z pianką.

Często żartowali sobie na temat wymyślnych odmian kawy. Oboje czuli się prawdziwymi pilotami, pili więc tylko maxwell house albo folgersa.

Lecz dzisiaj Hale nie miał na myśli kawy. Chciał jej delikatnie powiedzieć: odstaw flaszkę. Percey zrozumiała aluzję. Zakorkowała piersiówkę i ze stukiem postawiła na stoliku.

– Dobrze, dobrze.

Wstała i zaczęła chodzić po salonie. Zerknęła na swoje odbicie w lustrze. Drobna kwadratowa twarz z zadartym nosem. Czarne włosy uparcie zwijające się w ciasne loki. (W czasach burzliwej młodości, w chwili rozpaczy, ścięła włosy na króciutkiego jeżyka. Żeby im wszystkim pokazać. Niestety ów akt buntu dostarczył uroczym koleżankom ze szkoły Lee w Richmond jedynie nowych argumentów przeciw niej). Percey była drobna i miała błyszczące czarne oczy, które zdaniem jej matki były jej największym atutem. Czyli jedynym. I to atutem, który mężczyźni mieli gdzieś.

Szare cienie pod oczami i beznadziejnie matowa skóra – skóra nałogowej palaczki, pamiątka po latach, gdy wypalała dwie paczki marlboro dziennie. Nakłute płatki uszu dawno już zarosły.

Wyjrzała przez okno na ulicę, która biegła za drzewami. Zatrzymała wzrok na jadących samochodach i nagle poczuła jakiś nieuchwytny niepokój.

Dlaczego? Skąd to dziwne doznanie?

Po chwili rozległ się dzwonek u drzwi i niepokój zniknął.

Percey otworzyła i ujrzała stojących na progu dwóch rosłych policjantów.

– Pani Clay?

– Tak.

– Departament Policji Nowego Jorku – przedstawili się, pokazując legitymacje. – Przyjechaliśmy, żeby pani pilnować, dopóki nie sprawdzimy, co naprawdę stało się z pani mężem.

– Proszę wejść – powiedziała. – Jest u mnie Brit Hale.

– Pan Hale? – spytał jeden z gliniarzy. – Jest tu? To dobrze. Wysłaliśmy do niego kilku funkcjonariuszy z Westchester.

Spojrzała ponad ramieniem policjantów na ulicę i wtedy ją olśniło. Wyminęła gliniarzy i wyszła na werandę.

– Wolelibyśmy, żeby została pani w środku, pani Clay…

Wpatrywała się w ulicę. Co to było?

Wreszcie zrozumiała.

– Powinniście o czymś wiedzieć – powiedziała do policjantów. – Czarna furgonetka.

– Czarna…?

– Czarna furgonetka. Stała na ulicy.

Jeden z nich wyciągnął notatnik.

– Proszę opowiedzieć o tym coś więcej.

– Czekaj – powiedział Rhyme.

Lon Sellitto przerwał opowiadanie.

Rhyme usłyszał odgłos kroków na schodach, ani lekkich, ani ciężkich. Wiedział, kto nadchodzi. Nie musiał się domyślać. Wiele razy słyszał ten rytm.

W drzwiach pojawiła się Amelia Sachs. Jej piękna twarz była otoczona długimi rudymi włosami. Rhyme zobaczył, jak dziewczyna przez chwilę się zawahała, po czym wkroczyła do pokoju. Miała na sobie granatowy mundur patrolowy; do regulaminowego stroju brakowało tylko czapki i krawata. W dłoni trzymała plastikową torbę z napisem „Jefferson Market”.

Na jej widok Jerry Banks rozpromienił się w uśmiechu. Jego oczy wyrażały szczery zachwyt i uwielbienie – co wcale nie było dziwne, gdyż niewielu funkcjonariuszy miało za sobą, jak Amelia Sachs, karierę modelki. Piękna policjantka nie odwzajemniła zachwyconego spojrzenia młodego detektywa, który sam był przystojnym chłopcem, mimo niedokładnie ogolonej twarzy i sterczącego niesfornie kosmyka włosów, a teraz zdawał się pogodzony z tym, że ulokował uczucia dość nieszczęśliwie.

– Cześć, Jerry – powiedziała. Sellittowi skinęła głową z szacunkiem. (Był porucznikiem i prawdziwą legendą wydziału zabójstw. Sachs pochodziła z rodziny policyjnej i szacunku dla przełożonych uczyła się nie tylko na akademii, ale i przy rodzinnym stole).

– Wyglądasz na zmęczoną – zauważył Sellitto.

– Nie spałam – odparła. – Szukałam piasku. – Z reklamówki wydobyła kilkanaście małych woreczków. – Zbierałam próbki.

– Świetnie – odezwał się Rhyme. – Ale to już historia. Mamy nowy przydział.

– Nowy?

– Ktoś się zjawił w mieście. Musimy go złapać.

– Kto?

– Zabójca – rzekł Sellitto.

– Zawodowiec? – spytała Sachs. – Mafia?

– Profesjonalista, zgadza się – potwierdził Rhyme. – O związkach z mafią nic nie wiemy. – Mafia była największym dostawcą płatnych morderców w kraju.

– Wolny strzelec – wyjaśnił Rhyme. – Nazywamy go Tańczącym Trumniarzem.

Sachs uniosła brew zaczerwienioną od drapania paznokciem.

– Dlaczego?

– Tylko jedna ofiara widziała go z bliska i udało się jej pożyć jeszcze tak długo, że zdążyła podać nam pewne szczegóły. Morderca ma – a w każdym razie miał – tatuaż na ramieniu: na tle trumny z zakapturzoną śmiercią tańczy ludzka postać.

– Należałoby to umieścić w raporcie wśród „Znaków szczególnych” – powiedziała z lekką drwiną. – Co jeszcze o nim wiecie?

– Biały mężczyzna, około trzydziestki. To wszystko.

– Próbowaliście określić pochodzenie tatuażu? – zapytała Sachs.

– Oczywiście – odparł cierpko Rhyme. – Na samym końcu świata. – W tym określeniu nie było cienia przesady. Żaden departament policji w żadnym większym mieście świata nie miał jakichkolwiek danych na temat podobnego tatuażu.

– Wybaczą panowie – i pani – rzekł Thom. – Mam coś do zrobienia. – Rozmowa urwała się, kiedy młody człowiek zaczął obracać ciałem swego szefa. Pomagało to oczyścić płuca. Osoby o sparaliżowanych kończynach często personifikują niektóre części swojego ciała; nabierają do nich specyficznego stosunku. Kilka lat temu, po wypadku podczas zabezpieczania miejsca zbrodni, w wyniku którego Rhyme doznał uszkodzenia kręgosłupa, ręce i nogi stały się jego największymi wrogami; poświęcał wiele energii, próbując zmusić je do posłuszeństwa. To one jednak bezapelacyjnie triumfowały, pozostając nieczułe jak kłody drewna. Potem Rhyme musiał stawić czoło skurczom bezlitośnie wstrząsającym jego ciałem. Starał się je powstrzymać. I w końcu ustały – ale chyba bez jego udziału. Nie mógł więc przypisać sobie zwycięstwa, ale przyjął kapitulację. Później podjął kolejne wyzwanie i zaczął się zmagać z płucami. Po roku rehabilitacji mógł już samodzielnie oddychać, bez sztucznego płuca i rurki w tchawicy. Było to jego jedyne zwycięstwo nad nieposłusznym ciałem, choć zaczynał żywić ponure podejrzenie, że płuca tylko czekają na okazję do rewanżu. Był przekonany, że za rok czy dwa umrze na zapalenie albo rozedmę płuc.

Lincoln Rhyme nie miał nic przeciwko śmierci. Lecz śmierć miała tyle twarzy; stanowczo wolał jakąś przyjemniejszą drogę zejścia z tego świata niż uduszenie.

– Jest jakiś trop? Ostatnie miejsce zbrodni? – zapytała Sachs.

– Ostatnio pojawił się w okolicach Waszyngtonu – rzekł Sellitto z brooklyńskim akcentem. – I tyle. Nie wiemy nic więcej. Oczywiście od czasu do czasu czegoś się o nim dowiadujemy. Częściej od nas słyszy o nim Dellray, dzięki swoim tajnym informatorom. Wydaje się, że Trumniarz to dziesięć różnych osób. Zmienia kształt uszu, robi sobie operacje plastyczne, wszczepy silikonowe. Dodaje blizny, usuwa je, przybiera i traci na wadze. Raz obdarł ze skóry zwłoki ofiary – skóry z rąk używał jak rękawiczek, próbując innymi odciskami palców zrobić w konia ludzi ze wsparcia dochodzeniowego.

– Mnie nie oszukał – przypomniał mu Rhyme.

Mimo to wciąż chodzi na wolności, pomyślał z goryczą.

– Wszystko dokładnie planuje – ciągnął detektyw. – Używa podstępów, odwraca uwagę na wszelkie możliwe sposoby i dopiero wtedy wkracza. Załatwia sprawę. A potem po sobie sprząta jak jakiś pieprzony czyścioch. – Sellitto urwał, dziwnie wzburzony jak na człowieka, który zarabia na życie łapaniem morderców.

Rhyme utkwił spojrzenie za oknem, nie potwierdzając enigmatycznych słów swego byłego partnera. Podjął przerwany przez niego wątek.

– Ta historia ze zdejmowaniem skóry z rąk była ostatnim dziełem Trumniarza w Nowym Jorku. Jakieś pięć, sześć lat temu. Wynajął go wtedy jeden bankier z Wall Street, żeby pozbyć się wspólnika. Czysta, perfekcyjna robota. Moja grupa zaczęła przeczesywać teren, chodząc według siatki. Ktoś wyciągnął z kosza na śmieci zwitek papieru. Wtedy nastąpiła detonacja ładunku tetraazotanu pentaerytrytu. Około ośmiu uncji, wzbogacony benzyną. Zginęli obaj technicy, a praktycznie wszystkie ślady uległy zniszczeniu.

– Przykro mi – powiedziała Sachs. Zaległa niezręczna cisza. Sachs była jego uczennicą i partnerem od ponad roku – stała się też jego przyjaciółką. Od czasu do czasu nawet tu nocowała, śpiąc na kanapie albo, jak niewinna siostrzyczka, u boku Rhyme’a w jego półtonowym łóżku leczniczym „Clinitron”. Rozmowy między nimi ograniczały się jednak do tematów związanych z kryminalistyką, a Rhyme na dobranoc opowiadał jej bajki o ścigających swe ofiary seryjnych zabójcach i zwinnych jak koty włamywaczach. Zwykle omijali sprawy osobiste. Sachs ograniczyła się więc do krótkiego: – To musiało być trudne.

Rhyme skwitował jej wymuszone współczucie nieznacznym ruchem głowy. Wpatrywał się w puste ściany. Długi czas w całym pokoju wisiały plakaty. Od dawna już ich nie było, lecz Rhyme zaczął się bawić w „połącz kropki”, próbując na podstawie pozostałych śladów odtworzyć poprzedni wygląd ścian. Uzyskał nieregularny kształt gwiazdy. Równocześnie czuł bezsilną rozpacz, gdy w pamięci przesuwały mu się okropne obrazy eksplozji i płonących ciał jego ludzi.

– Ten człowiek, od którego Trumniarz dostał zlecenie, był skłonny go wydać? – zapytała Sachs.

– Był skłonny, oczywiście. Ale niewiele miał do powiedzenia. Dostarczył pieniądze do umówionego miejsca razem z pisemnym zleceniem. Nie było żadnego przelewu drogą elektroniczną, żadnych numerów konta. Nigdy nie spotkali się osobiście. – Rhyme głęboko zaczerpnął tchu. – Najgorsze było jednak to, że bankier, który zlecił zabójstwo, zmienił zdanie. Puściły mu nerwy. Ale nie miał jak skontaktować się z Trumniarzem. Zresztą to i tak nie miało znaczenia. Trumniarz oświadczył mu wprost: „Odwołanie nie wchodzi w grę”.

Sellitto krótko wprowadził Sachs w szczegóły sprawy Phillipa Hansena, informując ją o świadkach, którzy widzieli jego lot o północy, i o zamachu w Chicago.

– Kim są pozostali świadkowie? – zapytała.

– Percey Clay, żona tego Carneya, który wczoraj zginął w samolocie. Jest prezesem ich firmy, Hudson Air Charters. Jej mąż był wiceprezesem. Trzeci świadek to Britton Hale, pilot, który u nich pracował. Wysłałem do nich ochronę.

– Wezwałem Mela Coopera – powiedział Rhyme. – Będzie pracował w laboratorium na dole. Sprawa Hansena jest zadaniem grupy specjalnej, więc od federalnych weźmiemy Freda Dellraya. Gdy będzie trzeba, da nam agentów i zdobędzie pozwolenie na umieszczenie tej Clay i Hale’a w jednym z ich bezpiecznych domów.

Potem Sellitto coś powiedział, ale Lincolnowi Rhyme’owi stanęło przed oczami żywe wspomnienie tamtych wydarzeń i na chwilę przestał słuchać. Znów ujrzał biuro, w którym Trumniarz pięć lat temu podłożył bombę.

Przypomniał sobie: kosz na śmieci wybuchł jak czarna róża. Zapach ładunku – duszący, chemiczny odór, w niczym nieprzypominający dymu płonącego drewna. Powolne zwęglanie się drewna, które po wszystkim przypominało krokodylową skórę. Osmalone ciała techników w płomieniach przybrały postawy walczących bokserów.

Z tych przerażających wizji wyrwał go odgłos faksu. Jeny Banks wyszarpnął z maszyny pierwszą kartkę.

– Raport z zabezpieczenia miejsca katastrofy lotniczej – oznajmił.

Rhyme ożywił się.

– Do pracy, chłopcy i dziewczynki!