Выбрать главу

– Jest raport z Rady Bezpieczeństwa Transportu? – zapytał Rhyme. – Nie, pewnie jeszcze nie ma.

– Raport będzie dopiero za dwa, trzy dni.

– Nie możemy czekać tyle czasu! – jęknął głośno Rhyme. – Muszę go mieć teraz!

Na jego szyi widać było różową bliznę po rurce aparatu. Rhyme sam odzwyczaił się od sztucznego płuca i teraz oddychał na całego. Lincoln Rhyme był sparaliżowanym człowiekiem, który umiał wzdychać, kaszleć i krzyczeć jak marynarz.

– Muszę wszystko wiedzieć o bombie.

– Zadzwonię do kumpla w Chicago – powiedział Dellray. – Jest mi coś winien. Powiem mu co i jak, i niech nam przyśle wszystko, co mają, migiem.

Rhyme skinął głową i zastanowił się nad tym, co mówił Sellitto.

– Dobra, mamy dwa miejsca zbrodni. Lotnisko w Chicago. Tam już za późno na cokolwiek, Sachs. Zapaprane jak diabli. Możemy mieć tylko nadzieję, że ludzie z Chicago przynajmniej zrobili to porządnie. Drugie miejsce to lotnisko w Mamaroneck – gdzie Trumniarz podłożył bombę.

– Skąd wiadomo, że zrobił to na lotnisku? – spytała Sachs. Zwinęła swoje olśniewające rude włosy w węzeł i upięła je na czubku głowy. Takie wspaniałe pukle stanowiły niebezpieczeństwo przy oględzinach miejsca zbrodni; mogły zanieczyścić dowody. Sachs chodziła więc do pracy uzbrojona w glocka 9 i kilkanaście spinek do włosów.

– Słusznie, Sachs. – Uwielbiał, kiedy ubiegała jego myśli. – Nie wiadomo i nie dowiemy się, dopóki nie stwierdzimy, gdzie podłożono bombę. Mogła być w ładunku, w bagażu podręcznym, w dzbanku z kawą.

Albo w koszu na śmieci, pomyślał ponuro, znów przypominając sobie eksplozję przy Wall Street.

– Chcę dostać jak najszybciej każdy najdrobniejszy kawałek tej bomby. Musimy ją mieć – rzekł Rhyme.

– Linc – powiedział wolno Sellitto. – W momencie wybuchu samolot był milę nad ziemią. Pomyśl, w jakim promieniu rozrzuciło szczątki.

– Nic mnie to nie obchodzi – odparł Rhyme, czując ból mięśni karku. – Ciągle ich szukają?

Miejsca katastrof lotniczych przeszukiwały miejscowe służby, ale śledztwo należało do federalnych, więc Fred Dellray zadzwonił do agenta specjalnego FBI w Chicago.

– Powiedz mu, że musimy otrzymać każdą drobinę ze śladami ładunku. Choćby nanogramową. Chcę mieć tę bombę.

Dellray przekazał jego słowa przez telefon. Po chwili pokręcił głową.

– Skończyli już zabezpieczanie śladów.

– Co? – krzyknął Rhyme. – Po dwunastu godzinach? To kpiny. Karygodne!

– Musieli udostępnić ulice. Powiedział…

– Wozy strażackie! – zawołał Rhyme.

– Co?

– Każdy wóz strażacki, karetka, radiowóz… wszystkie pojazdy, które były na miejscu wypadku. Trzeba oskrobać opony.

Pociągła, ciemna twarz Dellraya wpatrywała się w niego.

– Chcesz to powtórzyć? Mojemu byłemu dobremu koledze? – Podsunął mu słuchawkę.

Rhyme zignorował gest i powiedział do Dellraya:

– Opony wozów ratowniczych to jedno z najlepszych źródeł dowodów rzeczowych w zanieczyszczonych miejscach zbrodni. To one przyjeżdżają pierwsze, zwykle mają nowe opony z głębokim bieżnikiem i prawdopodobnie nie jadą nigdzie indziej, tylko na miejsce wypadku i z powrotem. Chcę, żeby oskrobali opony i przysłali mi ślady.

Dellray zdołał wymóc na ludziach z Chicago obietnicę, że zeskrobią materiał z tylu wozów, z ilu się da.

– Nie „z ilu się da” – zawołał Rhyme. – Ze wszystkich!

Dellray przewrócił oczami i przekazał jego słowa, po czym odłożył słuchawkę.

Nagle Rhyme krzyknął:

– Thom! Thom, gdzie jesteś?

W chwilę później w drzwiach ukazał się zdyszany asystent.

– Robię pranie.

– Daj spokój z praniem. Musimy zrobić plan. Pisz, pisz…

– Co mam pisać, Lincoln? Gdzie?

– Na tablicy, tej dużej. – Rhyme spojrzał na Sellitta. – Kiedy zbiera się sąd przysięgłych?

– W poniedziałek o dziewiątej.

– Prokurator będzie chciał, żeby przyjechali wcześniej… przywiozą ich między szóstą a siódmą. – Rzucił okiem na zegar ścienny. Była dziesiąta rano, sobota.

– Mamy dokładnie czterdzieści pięć godzin. Thom, pisz: „Czterdzieści pięć godzin – godzina pierwsza”.

Chłopak zawahał się.

– Pisz!

Napisał.

Rhyme spojrzał po twarzach obecnych. Popatrywali na siebie niepewnie, Sachs miała sceptyczną minę. Uniosła dłoń i bezwiednie podrapała się w głowę.

– Sądzicie, że przesadzam? – zapytał. – Czy waszym zdaniem nie powinniśmy nieustannie o tym pamiętać?

Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu odezwał się Sellitto:

– Linc, chyba nic się przez ten czas nie stanie.

– Ależ stanie się – powiedział Rhyme, patrząc na sokoła, który bez wysiłku wzbił się nad Central Park. – Do siódmej rano w poniedziałek albo będziemy mieli Trumniarza, albo zginą pozostali świadkowie. Nie ma innej możliwości.

Ciężką ciszę, jaka zapadła po tych słowach, przerwał dźwięk telefonu komórkowego Banksa. Detektyw słuchał przez minutę, po czym uniósł wzrok.

– Jest coś.

– Co? – spytał Rhyme.

– Dzwonili opiekunowie pani Clay i drugiego świadka, Brittona Hale’a.

– Co z nimi?

– Są u niej w domu. Pani Clay twierdzi, że przez kilka dni na ulicy przed domem parkowała czarna furgonetka, której nigdy wcześniej nie widziała. Z rejestracją z innego stanu.

– Zapamiętała numery? Wie, z jakiego stanu?

– Nie – odrzekł Banks. – Powiedziała, że wieczorem, gdy jej mąż pojechał na lotnisko, samochód zniknął.

Sellitto spojrzał na niego uważniej. Rhyme ponaglił go ruchem głowy.

– I?

– Dziś rano samochód znowu stał pod domem. Teraz go nie ma. Mówiła…

– O, Boże – szepnął Rhyme.

– O co chodzi? – spytał Banks.

– Centrala! – krzyknął specjalista od kryminalistyki. – Dzwoń do centrali! Natychmiast!

Przed domem Żony zatrzymała się taksówka.

Wysiadła z niej starsza kobieta, która niepewnie podeszła do drzwi.

Stephen obserwował ją czujnie.

Żołnierzu, czy to łatwy strzał?

Melduję, że dla strzelca żaden strzał nie jest łatwy. Każdy wymaga maksymalnego skupienia i wysiłku. Ale potrafię oddać strzał, który spowoduje śmiertelną ranę. Melduję, że z obydwu celów zrobię miazgę.

Kobieta weszła po schodach i zniknęła w korytarzu. Chwilę potem Stephen zobaczył jej sylwetkę w oknie salonu Żony. Dostrzegł też błysk białej tkaniny – bluzka Żony. Kobiety uścisnęły się. Do pokoju weszła jeszcze jakaś postać. Gliniarz? Postać odwróciła się. Nie, to był Przyjaciel.

Obydwa cele, pomyślał podniecony Stephen, trzydzieści jardów od niego.

Starsza kobieta – matka albo teściowa – stała przed Żoną i rozmawiała z nią. Obie miały spuszczone głowy.

Jego ulubiony model 40 został w furgonetce. Nie będzie jednak potrzebował karabinu snajperskiego, wystarczy beretta z długą lufą. Wspaniała broń. Stara, poobijana, ale praktyczna. W przeciwieństwie do innych najemników i zawodowców, Stephen nie traktował swojej broni jak fetyszu. Gdyby najlepszym narzędziem zabicia ofiary był kamień, użyłby kamienia.

Ocenił cel, obliczając kąt, prawdopodobne zniekształcenie wywołane przez szyby i odchylenie linii strzału. Starsza kobieta odsunęła się od Żony i stanęła na wprost szyby.

Żołnierzu, jaki jest plan akcji?

Strzeli przez okno i trafi w górną część ciała starszej kobiety. Ta upadnie. Żona instynktownie pochyli się nad nią i stanie się łatwym celem. Przyjaciel też wbiegnie do pokoju i będzie jak na dłoni.