Выбрать главу

– Gdzieś w jakiejś niedostępnej, odległej dolinie. Zdaje mi się, że mógłbym określić przynajmniej w przybliżeniu jej położenie.

Faron słuchał podniecony, ale Siska westchnęła ze smutkiem. Znowu trzeba będzie wysłać na niepewne ekspedycję ratunkową? Kiedy w takim razie uda nam się wrócić do domu?

– Ram, przejmiesz dowodzenie tutaj – zdecydował Faron. – Freki, my obaj potrafimy poruszać się znacznie szybciej niż inni, może z wyjątkiem Cienia, ale on będzie tu potrzebny. W takim razie my dwaj, Freki, wybierzemy się do doliny, o której mówisz. Ale potrzebowałbym jeszcze kogoś. Kogoś, kto tutaj, na pokładzie Juggernauta, nie ma specjalnych obowiązków. Nie może to być Tich, bo on pilnuje całej maszynerii. Nie Tsi ani Siska, nie Dolg… W takim razie musi to być…

Ram pobladł.

– Faron, nie możesz jej narażać na takie niebezpieczeństwo!

– Niebezpieczeństwo? Z nami Indra będzie bezpieczniejsza niż tutaj. Usiądzie na grzbiecie Frekiego, a Tsi z pewnością ma jeszcze trzy ziarna, więc będziemy mogli przez jakiś czas pozostać niewidzialni.

Siska potwierdziła, że ziarna, owszem, są, ale używane i być może nie najwyższej jakości.

Wkrótce potem załoga J2 zmniejszyła się. Faron, Indra i Freki po prostu zniknęli. Musieli przecież wyminąć blokadę na zewnątrz, dobrze więc, że mogli się stać niewidoczni.

Ram, wciąż blady, patrzył bez słowa na ukrytą w mroku dolinę. Bardzo mu się nie podobało, że sprawy przybrały właśnie taki obrót.

Faron utrzymywał szybkie tempo Obcych, ale Freki nadążał za nim z łatwością. Indra wczepiła się kurczowo w wilcze futro i czuła, jak wiatr rozwiewa jej włosy.

Posuwali się teraz zupełnie inną drogą, oddalali się od Góry Zła, podążali w odwrotnym kierunku. Freki zastrzegał, że nie jest absolutnie pewien, czy tak właśnie należy, po prostu biegł na wyczucie, ale Faron przyjmował jego decyzje z zadowoleniem.

Indra zapytała, do czego potrzebna mu będzie jej pomoc, a on odpowiedział:

– Widzisz, wilk nie potrafi, na przykład, otworzyć zamka ani przytrzymać niczego, gdyby się to okazało konieczne. Trudno jest samotnemu w sytuacji kryzysowej, gdyby, powiedzmy, potrzebował czterech rąk.

– No jasne, rozumiem – przyznała Indra.

Gdyby coś takiego wydarzyło się na początku wyprawy, pękałaby z dumy, że Faron wybrał właśnie ją, i starałaby się ze wszystkich sił wypełnić swoje zadanie jak najlepiej. Teraz nabrała już rutyny i robiła co mogła bez zastanawiania się, czy ją za to pochwalą.

Widocznie dorosłam w czasie tej podróży, pomyślała z goryczą.

Szybko pokonali spaloną dolinę i posuwali się ku płaskowyżowi. Faron po prostu unosił się w powietrzu, jakby potrafił się poruszać na sposób elfów, a Freki gnał bezszelestnie u jego boku. Od czasu do czasu tylko informował, co teraz należy zrobić. Faron stosował się do jego wskazówek.

Indra zastanawiała się nad sytuacją Siski. Wiedziała, że niebawem trzeba będzie poinformować wszystkich o nowinie, gdyby mieli nadal tkwić w tych Górach Czarnych. Na razie jednak chciała dotrzymać obietnicy i milczeć.

Wiadomość wywoła zamieszanie, wszystko jedno, czy się ją ujawni tutaj, czy w Królestwie Światła, jeśli kiedykolwiek tam wrócą. Związek kobiety i bastarda, urodzonego z Lemuryjczyka i istoty ziemi… Kim się może okazać takie dziecko?

Życzyła Sisce i Tsi-Tsundze wszystkiego najlepszego. Byli tak szczerze w sobie zakochani, więc pewnie wszystko pójdzie dobrze, niezależnie od tego, co się stanie. Indra w każdym razie gotowa jest ich wspierać w dobrym i w złym.

Znajdowali się teraz wysoko na grzbietach długich wzniesień. Kilometrami ciągnęły się przed nimi te grzbiety i ginęły daleko w mroku.

Freki rozejrzał się.

– Trudno powiedzieć coś pewnego – rzekł. – Wszystkie doliny są do siebie podobne. Wydaje mi się jednak, że to będzie druga za tamtą.

– W takim razie to nie tak strasznie daleko – stwierdził Faron. – Ruszajmy, szkoda czasu!

Znowu wiatr gwizdał w uszach Indry. Znowu musiała wybierać, czy lepiej zasłaniać je rękami, czy raczej trzymać się wilczej sierści.

Zdecydowała się na to drugie i wkrótce poczuła, że uszy ma kompletnie przemarznięte.

4

Daleko od zwiadowców, w nieprzyjaznej górskiej okolicy, Oko Nocy i jego przyjaciele stali jak sparaliżowani i wpatrywali się w groteskowe, przerażające istoty na skalnym występie, gotowe w każdej chwili na nich skoczyć.

– Uciekajmy stąd! – wrzasnął Marco i wszyscy czworo rzucili się w bok.

Tym razem potwory chybiły, ale zaraz znowu były gotowe do kolejnego ataku na intruzów.

Marco jednak coś usłyszał, to znaczy nie, stwierdził, że niczego nie usłyszał, żadnego odgłosu, kiedy potwory spadły na ziemię.

– To są zjawy! – krzyknął. – Chimery, wytwory naszej wyobraźni! Mar, to twoja specjalność, przepędź je!

Mar, wychowany wśród szamanów w Taran-gai w syberyjskiej tundrze, który zresztą sam był wielkim magiem, natychmiast zabrał się do dzieła. Wyciągnął odwróconą dłoń w stronę cieni i wypowiedział formułkę, długą wiązankę słów w jakimś całkowicie niezrozumiałym języku dla kogoś, kto by nie posiadał aparatu mowy Madragów. Oko Nocy i Marco zadrżeli, słysząc prymitywne, brutalne, straszne zaklęcia, coś odpowiadającego może formułkom Móriego, tylko jeszcze okropniejsze. W każdym razie w salonach tego powtarzać nie można.

Najwyraźniej Mar znał się na rzeczy. Fantomy zastygły, można powiedzieć, w pół słowa, i zniknęły bez najmniejszego szmeru. Rozpłynęły się w powietrzu.

– Przeszkody zaczynają się mnożyć – rzekł Oko Nocy z goryczą, gdy posuwali się dalej w nieprawdopodobnie trudnym skalistym terenie. – Schody pozbawione stopni, wsysające prądy powietrza, usypiające opary, chimery… co będzie następne?

– A przecież przeznaczone tylko dla ciebie próby nawet się jeszcze nie zaczęły – wtrącił Marco. – Bardziej mnie jednak martwi, że straciliśmy tyle czasu. Spaliśmy naprawdę zbyt długo. Myślę o przyjaciołach, czekających na nasz powrót.

– Och, oni mają z pewnością dość własnych spraw, z którymi muszą się borykać – pocieszała go Shira. – Mnie natomiast najbardziej martwi to, że Armas wciąż znajduje się na dole w tym pałacu zła. To może się na nas srodze zemścić.

– Myślałem o tym samym – wtrącił Mar. – Nie rozumiem, co on ma tam do roboty.

– Widziałem te powody w jego wizualizacji – wyjaśnił Marco. – Znajdowała się tam dziewczyna, o której tyle mówił w wietrznej sali. Wyglądało na to, że jest zakładniczką najstraszniejszego zła tkwiącego w pałacu.

– Armas? – uśmiechnął się Oko Nocy z przekąsem. – Nigdy bym się po nim czegoś takiego nie spodziewał. A zresztą może. Rycerz w białej zbroi?

– Zgadza się – potwierdził Marco.

Shira potknęła się o coś i byłaby upadła, gdyby Mar jej nie podtrzymał.

– Dziękuję ci – szepnęła. – Ależ ze mnie niezdara, nie rozumiem, co to było…

Oko Nocy, tropiciel śladów, pochylił się nad ziemią, tam, gdzie Shira omal nie straciła równowagi.

– To ja ci dziękuję, Shiro, że się potknęłaś! Mało brakowało, a byśmy przeoczyli najważniejsze!

Kopnął porośniętą mchem ziemię, oczom wszystkich ukazało się coś błyszczącego.

– Rury – szepnął Marco, radośnie zaskoczony. – Właśnie się zastanawiałem, czy już nigdy ich nie odnajdziemy, byłem prawie pewien, że przeszliśmy obok nich dawno temu.

W chłodnej ziemi tkwiła metalowa rura. Jej znalezienie stało się najważniejszym wydarzeniem w ich dotychczas beznadziejnej wędrówce. W milczeniu z przejęciem śledzili rury ukryte w mrocznym, jałowym górskim świecie. Od czasu do czasu rury znikały i trzeba było długo szukać dalszego ciągu, najwyraźniej bowiem nikt nie zamierzał im ułatwiać podróży do źródeł.