Выбрать главу

Nagle wyrosła przed nim ściana z kamieni i gliny, która zamykała szczelnie szyb. Kiedy przykląkł, by zbadać ją dokładnie zauważył mały, czarny kamień, który go zaintrygował. Był zupełnie inny niż te, które widział wokół. Podniósł go i schował do kieszeni.

W tym momencie w tunelu rozległ się krzyk:

– Jupe! Bob! Szybko!

Tymczasem Bob trafił swym korytarzem wprost do nowej groty, podobnej do pierwszej. Rozglądał się po niej ciekawie. Było w jej ścianach również pełno otworów do następnych pasaży. Właśnie zdecydował zawrócić i podzielić się swym odkryciem z pozostałymi, gdy dobiegł go krzyk Pete'a. Rzucił się pędem do wejścia do tunelu, którym przeszedł.

Jupiter biegł spiesznie ku otworowi pasażu Pete'a, gdy coś zwaliło się na niego z impetem. Rozłożył się jak długi na kamiennej podłodze, a jakieś szalone stworzenie wczepiło się w niego pazurami.

– Pomocy! – wrzasnął mu w ucho głos Boba.

– Bob, to ja – krzyknął.

Wczepiające się w niego ręce zwolniły uchwyt i obaj chłopcy oświetlili się nawzajem latarkami.

– Rany Boskie, myślałem, że coś mnie zaatakowało – powiedział Bob.

– Odniosłem akurat to samo wrażenie – odparł Jupiter. – Wpadliśmy w panikę słysząc wołanie Pete'a…

– Pete! – zawołał Bob.

– Biegnijmy!

Wpadli obaj do tunelu, którym poszedł Pete. Zdawał się dłuższy od innych. Biegli spory kawałek, nim dostrzegli światło latarki Pete'a.

– Tu jestem! – wołał.

Stał pośrodku dużej groty z pobladłą twarzą. Snop światła jego latarki był skierowany na ścianę po lewej stronie.

– Tam… było… coś – wyjąkał. – Widziałem. Całe czarne i błyszczące.

Bob i Jupiter zwrócili swe latarki na to samo miejsce. Nie było tam nic, poza kamienną ścianą.

– Może to tylko nerwy, Pete – powiedział Bob. – Może powinniśmy się jednak trzymać razem.

Jupiter podszedł do wskazanego przez Pete'a miejsca i przykucnął.

– To nie były tylko nerwy Bob – powiedział. – Zobacz.

Bob i Pete zbliżyli się do Jupe'a. Na kamiennej podłodze widać było dwa duże, ciemne, jajowate ślady. Ślady stóp. Błyszczały w świetle latarki.

– Co… – Bob zawahał się – co to jest, Jupe?

– Coś mokrego – odpowiedział Jupiter – prawdopodobnie woda.

– Hm – Pete przełknął nerwowo ślinę. – Mówiłem wam, że coś widziałem. Kiedy wyszedłem z tunelu usłyszałem szmer. Skierowałem tam latarkę i zobaczyłem… tę… tę rzecz! Tu, pod ścianą. To było duże. Byłem tak zaskoczony, że upuściłem latarkę, a kiedy ją podniosłem, tego już nie było.

Jupiter oglądał w świetle latarki podłogę wokół śladów. Była zupełnie sucha, podobnie ściany i sklepienie.

– Nic poza tym nie jest mokre – powiedział. – Pete ma rację. Coś stało w tym miejscu. Coś, co zostawiło mokre ślady.

– Takie duże? Muszą mieć z osiemdziesiąt centymetrów długości! – dziwił się Bob.

– Co najmniej – stwierdził Jupiter poważnie. – I było to duże, czarne i błyszczące. Jakiś rodzaj…

– Potwora! – dokończył Pete.

– Staruch! – wykrzyknął Bob.

Chłopcy spojrzeli po sobie zalęknieni. Nie wierzyli w potwory, ale co mogło zostawić tak olbrzymie ślady?

Nagle oślepiło ich ostre światło. Przerażeni przylgnęli do ściany. Zza światła dobiegł ich ochrypły głos:

– Co tu się dzieje?

Wolno zbliżała się do nich jakaś postać – zgięta sylwetka starego człowieka z białą, zmierzwioną brodą i z olbrzymią strzelbą w ręce.

ROZDZIAŁ 6. Niebezpieczna wyprawa

Stary człowiek machnął ręką w kierunku ciemnych tuneli.

– Te korytarze idą hen daleko do środka – powiedział wysokim, łamiącym się głosem. – Wy, młodziaki, możecie się bardzo łatwo w nich zgubić.

W jego czerwono obrzeżonych oczach zapaliły się niedobre błyski.

– Trzeba być tu wielce ostrożnym – zaskrzeczał. – Trzeba znać ten kraj, tak, panie. Siedemdziesiąt lat tu żyję i nigdy nie straciłem mego skalpu, o nie, panie. Myśleć na zapas, to cała historia. Znać kraj i walczyć z wrogami.

– Skalp? – zdumiał się Pete. – Pan walczył z Indianami? Tutaj?

Stary machnął swą antyczną strzelbą.

– Indiany! Powiem wam o nich, powiem. Żyłem z nimi całe moje życie. Mili ludzie, ale twardzi wrogowie, tak panie. Dwa razy mało nie straciłem skalpu. Raz w kraju Uteków, raz w kraju Apaczy. Przebiegli ci Apacze. Ale uciekłem.

– Nie sądzę, żeby tu byli teraz jacyś Indianie, proszę pana – powiedział Jupiter grzecznie. – I na pewno się nie zgubimy.

Wzrok człowieka spoczął na chłopcach. Zdawało się, że po raz pierwszy rzeczywiście ich widzi.

– Teraz? Oczywiście nie ma tu teraz Indian. Bardzo nierozsądnie chłopcy łazić tak po tej jaskini. Obcy tu, co? – jego głos był teraz niższy i równiejszy. Stary człowiek stracił też swój dziki wygląd.

– Tak, proszę pana, nie jesteśmy tutejsi – pierwszy odezwał się Bob. – Jesteśmy z Rocky Beach.

– Spędzamy wakacje na Ranczu Krzywe Y, u państwa Dalton – dodał Jupiter – A pan?…

– Jestem Ben Jackson. Możecie mnie chłopcy nazywać Ben. Daltonowie, co? Fajni ludzie, tak, panie. Przechodziłem obok doliną i usłyszałem czyjś krzyk. Pewnie jeden z was krzyczał, co?

– Tak, proszę pana – powiedział Jupiter. – Ale myśmy się nie zgubili. Widzi pan, robimy znaki idąc, tak więc wiemy, jak wrócić.

– Oznaczacie szlak, co? No, to wielce rozsądnie. Myślę, że dalibyście sobie radę w dawnych czasach, w wielkim kraju. Ale co właściwie tu robicie?

– Staramy się odkryć, co wydaje te jęczące dźwięki – wyjaśnił Bob.

– Tylko to przestało jęczeć, gdy weszliśmy do jaskini – dodał Pete. Nagle stary człowiek jakby się skurczył. Jego oczy zachmurzyły się i pojawiła się w nich ostrożność. Zmiana była tak zaskakująca, że przez moment chłopcom zdawało się, że patrzą na inną osobę.

– Jęki, co? – jego głos był znowu skrzekliwy. – Ludzie mówią, że to El Diablo wrócił. Nie ja, nie, panie. Ja powiem, to Staruch jęczy, tak powiem. Żył w tej jaskini, jeszcze nim się tu biały człowiek pokazał. Czas nic dla niego nie znaczy. Wy się, chłopcy, trzymajcie stąd z daleka, bo Staruch was dopadnie, to pewne. Jess Dalton niech się też lepiej trzyma z daleka, i szeryf, i oni wszyscy. Staruch dobierze się do każdego!