Выбрать главу

– To jest porywacz! – zawołał Bob, podchodząc do policjantów.

Ramon wyrywał się i kopał. Policjanci zabrali go i posadzili na tylnym siedzeniu swojego samochodu.

– Panie Pilcher! – krzyczał Estava. – Proszę się nie obawiać! Wydobędziemy pana stamtąd!

– Tylko żeby to nie trwało całą noc! – warknął kolekcjoner.

Tego było Estavie za wiele. Przypomniał sobie, kim właściwie jest i co tu robi. Pomyślał o swoim ojcu, zrujnowanym przez tego starego gbura.

– Panie Pilcher, niech pana diabli wezmą! – krzyknął.

Zawrócił do samochodu, wsiadł do środka i pozostał tam nawet wtedy, kiedy zajechał trzeci samochód z Marilyn za kierownicą.

– Estava musiał dać jej znać – domyślił się Pete.

– Nic dziwnego, że mu na to wszystko zeszło pół nocy. Pani Pilcher przyjechała z Marilyn i pomagała teraz powstrzymać córkę, która chciała koniecznie dostać się do ojca przez okno w jedynej stojącej ścianie budynku.

– Proszę zostawić to nam – mówił jeden z policjantów. – Wydobędziemy stamtąd ojca.

– Ołów macie w spodniach?! – krzyknął Pilcher. – Stoją tak tylko i gadają.

Dom trzeszczał i stękał, grożąc kompletnym zawaleniem.

Dwaj policjanci weszli do środka przez okno i wszyscy wstrzymali oddech. Na razie Pilcher był bezpieczny. Stojąca ściana i wsparty o nią dach tworzyły nad nim rodzaj namiotu. Ale po trzęsieniu ziemi często następowały wtórne wstrząsy. Taki, nawet umiarkowany, wstrząs mógł zwalić resztę domu na starego Pilchera i dwóch ratujących.

Chwilowo jednak panował spokój. Jeden z policjantów wyszedł przez okno z ruiny i zwrócił się gniewnie do chłopców:

– Dlaczego nie uprzedziliście nas, że ten stary człowiek jest przykuty łańcuchem do podłogi?

Poszedł do swojego samochodu wezwać pomoc.

Minęło następne pół godziny, ale gdy wreszcie przybyła na miejsce straż pożarna, zorganizowano akcję ratunkową szybko i sprawnie. Dwóch strażaków weszło przez okno i zażądało piły do żelaza. Potem potrzebny był im łom. Chłopcy słyszeli dobiegające z ruin szuranie i łomot. Wreszcie podano strażakom nosze i po chwili Jeremy Pilcher został wyniesiony.

Przetransportowano go do czekającej już karetki pogotowia.

– Ostrożnie, niezdarne muły! – krzyczał Pilcher, gdy wsuwano nosze do karetki.

– Och, tato! – Marilyn wspięła się za nim do wozu pogotowia. – Czy nie możesz choć raz zachować się po ludzku?

W tym momencie nastąpił wtórny wstrząs. Ziemia zadygotała i stary dom, w którym Pilcher był uwięziony, rozpadł się w proch.

ROZDZIAŁ 17. Wiekowa tajemnica

Tydzień później doktor Gonzaga przyjechał do składu złomu Jonesa. Trzej Detektywi czekali na niego gotowi do drogi. Kiedy jechali szosą nadbrzeżną do Malibu, opowiadali profesorowi o czekającej ich wizycie.

– Polubi pan pana Hitchcocka – powiedział Pete. – To świetny facet. Mieszka w fajnym domu, przerobionym ze starej restauracji.

– Ma służącego Wietnamczyka – dodał Bob – który nazywa się Hoang Van Dong, ale mówi się do niego po prostu Don. Miły, tylko ma lekkiego bzika na punkcie jedzenia. Czasami przyrządza świetne potrawy, ale niektóre są… brrr!

Kierując się instrukcjami Jupe'a profesor skręcił w wyboistą drogę biegnącą dnem kanionu. Pięli się nią aż do dużego, białego domu.

– Hej, patrzcie! – zawołał Pete.

Drzwi domu stały otworem, a na ganku zobaczyli małą dziewczynkę w przepasce na głowie, z zatkniętym za nią czerwonym piórem.

– Ach, to jakaś mała Indianka – powiedział doktor Gonzaga. – Nie mówiliście mi o niej.

– Nie było jej przedtem tutaj – odparł Jupe. – I nie sądzę, żeby to była Indianka.

Doktor Gonzaga spostrzegł teraz, że rysy twarzy dziecka miały charakter orientalny. Uśmiechała się nieśmiało i machała do nich rączką. Na ganek wyszedł Hoang Van Don i wziął dziewczynkę na rękę.

– Księżniczka Czumaszów! – przedstawił ją przybyłym. – Poznaje zwyczaje pierwszych mieszkańców Kalifornii.

Gdy zbliżali się do ganku, z domu wybiegły inne dzieci. Wszystkie miały orientalną urodę i nosiły stroje indiańskie.

– Mali przyjaciele uczestniczą w programie przyjaźni między Wschodem i Zachodem – wyjaśnił Don. – Znaleźliśmy sposób uczenia ich amerykańskich zwyczajów przez zabawę. Kiedy pójdą do szkoły, będą już Amerykanami i z łatwością zostaną zaakceptowani przez kolegów.

– Wietnamska wersja amerykańskiego programu adaptacji, co? – powiedział Bob.

– Mam coś bardziej zabawnego – zapewnił go Don. – Dziś gotujemy na wzór Indian z plemienia Czumasza. Szykujemy drugie śniadanie z plonów zebranych na zboczu wzgórza. Ciasteczka z żołędzi. Krem z mlecza. Także herbata z głogu, dobra na trawienie.

– Och, nie! – jęknął Pete.

Pojawił się pan Hitchcock i Don zgarnął dzieci do domu. Jupe przedstawił profesora. Pan Hitchcock ledwie zdążył mu uścisnąć dłoń, gdy Pete wystrzelił:

– Co z tym kremem z mleczów?!

Reżyser roześmiał się.

– Nie bój się, Pete. Wydałem ścisłe instrukcje. Nie jesteśmy dziećmi z plemienia Czumasza i nie będziemy jedli plonów zbieranych na sąsiednim wzgórzu! Sam kupiłem rano prawdziwe jedzenie. Weźmiemy się do niego, jak tylko mi opowiecie o waszej ostatniej sprawie.

Chłopcy odetchnęli z ulgą. Zawsze jakoś udawało im się przeżyć eksperymenty kulinarne Dona, ale żołędzie i mlecz to było trochę za wiele.

Pan Hitchcock wprowadził ich do ogromnego pokoju z efektownym widokiem na ocean. Była to kiedyś główna sala restauracyjna. Teraz służyła gospodarzowi jako salon, biblioteka i biuro równocześnie. Wszyscy usiedli wokół małego stolika, a Bob wręczył panu Hitchcockowi swoje notatki.

– Doktor Gonzaga uzupełni pewne szczegóły – powiedział.

Uczony skinął głową.

– Proszę najpierw przeczytać sprawozdanie Boba. Moja część historii dotyczy bardzo starej tajemnicy. To zdarzyło się czterysta lat temu, nie ma więc pośpiechu.

Pan Hitchcock zaczął czytać przy akompaniamencie dobiegającego z kuchni wesołego gwaru dzieci. A kiedy doczytał do końca, roześmiał się.