Выбрать главу

– Brojas! – powiedział Djaro i uśmiechną się. Miał bardzo miły uśmiech, a jego zęby zdawały się szczególnie białe przy ciemnej karnacji. – Czyli “wspaniale” po warańsku. Jak przypuszczam, znaki zapytania to wasz symbol?

Popatrzyli na niego z respektem. Odgadł właściwie!

Djaro wyjął własną wizytówkę i podał Jupiterowi.

– Oto moja karta.

Bob i Pete oglądali wizytówkę zza pleców Jupe'a. Była bardzo biała i sztywna, wygrawerowano na niej pięknie: “Djaro Montestan”; nad tym widniał złoto-błękitny herb. Przedstawiał on coś, co przypominało trzymającego miecz pająka, zawieszonego na złotej pajęczynie, ale nie można było mieć pewności, gdyż rysunek był bardzo skomplikowany.

– To mój znak – powiedział chłopiec z powagą. – Pająk. To jest herb panującej w Waranii rodziny. Zbyt długo trzeba by wyjaśniać, jak doszło do tego, że pająk znalazł się w naszym rodowym herbie. Ogromnie się cieszę, że was poznałem, chłopcy – z tymi słowami uścisnął dłoń każdego z nich.

Ktoś zbliżył się do nich. Był to szczupły młody mężczyzna, o miłej twarzy, na której malowało się teraz zaniepokojenie. Musiał przybyć czarnym samochodem, który zatrzymał się za limuzyną. Gdy tylko się odezwał, stało się oczywiste, że jest Amerykaninem.

– Przepraszam, Wasza Wysokość, ale nasz program zaczyna się opóźniać. Szczęście doprawdy, że nie doszło do wypadku. Jeśli zamierzamy jednak zwiedzić dziś miasto, winniśmy już ruszać.

– Nie jestem specjalnie zainteresowany zwiedzaniem miasta – powiedział Djaro. – Widziałem już tyle miast. Wolałbym porozmawiać jeszcze chwilę z tymi chłopcami. To pierwsi amerykańscy chłopcy, z którymi mogę się zetknąć. Powiedzcie mi – zwrócił się do Trzech Detektywów – czy Disneyland jest zabawny? Bardzo chciałem to zobaczyć.

Zapewnili go, że Disneyland jest wspaniały i wart zwiedzenia. Djaro zdawał się ucieszony i markotny zarazem.

– Doprawdy, to żadna przyjemność być wciąż otoczonym przez straż przyboczną – powiedział. – Najwidoczniej książę Stefan, który jest moim opiekunem i regentem Waranii do czasu mej koronacji, nakazał nie dopuszczać do mnie nikogo. Żebym nie złapał kataru czy czegoś w tym rodzaju. Śmiechu warte. Nie jestem ważną głową państwa, na którą ktoś chciałby dokonać zamachu. Warania nie ma wrogów, a ja jestem doprawdy mało ważny.

Zamilkł na chwilę i zdawało się, że podejmuje jakąś decyzję. Wreszcie zapytał:

– Czy poszlibyście ze mną do Disneylandu? Bylibyście moimi przewodnikami. Byłbym doprawdy wdzięczny. Tak bym chciał dla odmiany spędzić czas z przyjaciółmi.

Ta propozycja zaskoczyła ich. Z drugiej strony nie mieli na dziś żadnych planów i chętnie poszliby do Disneylandu. Jupiter zadzwonił więc do składu złomu z telefonu zainstalowanego w samochodzie, by porozmawiać ze swoją ciocią. Djaro obserwował go z zainteresowaniem. Następnie straż przyboczna księcia wtłoczyła się do amerykańskiego samochodu towarzyszącego gościom. Bob, Jupiter i Pete wsiedli do limuzyny wraz z Djaro i wysokim mężczyzną o ostrych rysach twarzy, który narobił przedtem tyle szumu wokół niedoszłego wypadku.

– Księciu Stefanowi nie będzie się to podobało – powiedział teraz nachmurzony. – Polecił mi nie dopuścić do żadnego ryzyka.

– Nie ma żadnego ryzyka, książę Rojas! – odpowiedział ostro Djaro. – Najwyższy czas, żeby księciu Stefanowi zaczęło się podobać to, co mnie się podoba. Za dwa miesiące będę sprawował w kraju rządy i słowo moje, a nie księcia Stefana, stanie się prawem. A teraz powiedz Markosowi, żeby przestrzegał znaków drogowych. Po raz trzeci byliśmy o włos od wypadku, bo on się uparł zachowywać tak, jak byśmy byli w Waranii. Żeby mi się to więcej nie powtórzyło!

Książę Rojas rzucił kilka słów w obcym języku i kierowca skinął głową. Ruszyli w drogę. Chłopcy zauważyli, że szofer prowadzi samochód ostrożnie i zgodnie ze wszystkimi znakami drogowymi.

Przez czterdzieści pięć minut, jakie zajęła jazda do Disneylandu, książę Djaro zasypywał ich pytaniami o Amerykę, a w szczególności Kalifornię. Wszyscy trzej byli mocno zajęci udzielaniem mu odpowiedzi. Później, po przybyciu na miejsce, niewiele już rozmawiali. Byli zbyt zaabsorbowani licznymi atrakcjami.

W pewnym momencie Djaro, zauważywszy, że książę Rojas został w tyle, zaproponował z błyszczącymi oczami, by mu się wymknąć i po raz drugi objechać park małym pociągiem. Bob, Pete i Jupiter przystali na to. Dali szybko nura w tłum, po czym wbiegli na schody prowadzące do miniaturowej stacji kolejowej i wsiedli do właśnie przybyłego pociągu. Kiedy jechali górą wzdłuż obrzeży parku, dostrzegli na dole księcia i jego ludzi, poszukujących ich bezskutecznie.

Gdy wreszcie wysiedli, książę Rojas i jego ludzie rzucili się do nich. Lecz nim książę zdążył otworzyć usta, Djaro powiedział:

– Nie byłeś blisko mnie. Zostałeś w tyle. To zostanie zakomunikowane księciu Stefanowi.

– Ale… ale… ale… – zająknął się Rojas.

– Dość tego! – uciął Djaro. – Idziemy. Żałuję tylko, że mój program nie pozwoli mi tu przyjechać jeszcze raz.

Kiedy wracali, Djaro polecił księciu Rojasowi wsiąść do drugiego samochodu, wraz ze strażą przyboczną. Tak więc przez całą drogę do Rocky Beach czterej chłopcy mogli rozmawiać swobodnie.

Książę Djaro wypytywał Trzech Detektywów o ich życie. Opowiedzieli mu, jak założyli swą firmę detektywistyczną, jak zaprzyjaźnili się z Alfredem Hitchcockiem, i wspomnieli o niektórych swoich przygodach.

– Brojas! – wykrzykiwał Djaro. – Och, jakże wam zazdroszczę! Amerykańscy chłopcy mają tyle swobody. Wcale nie chciałem być księciem. No, prawie wcale. Sprawowanie rządów w moim kraju, jakkolwiek jest mały, to mój obowiązek. Nigdy nie byłem w szkole, zawsze miałem guwernerów. Tak więc niewielu mam przyjaciół i nigdy, aż do dziś, nie robiłem nic emocjonującego. W życiu nie miałem takiej zabawy. Czy wolno mi uważać was za przyjaciół? Bardzo bym tego pragnął.

– Będziemy twymi przyjaciółmi z radością – odpowiedział Pete.

– Dziękuję – książę Djaro uśmiechnął się. – Czy wiecie, że dziś po raz pierwszy postawiłem się księciu Rojasowi? To był dla niego szok. I będzie to szok także dla księcia Stefana. Czeka ich więcej szokujących niespodzianek. W końcu jestem księciem i zamierzam… jak to powiedzieć?…

– Domagać się należnego respektu? – podsunął Jupiter.

– Narzucić swą wolę – powiedział Bob.