Выбрать главу

– Mówię ci, że jest chory! – krzyknął Rudi. – Wejdź i dotknij jego czoła. Przekonasz się i przyprowadzisz lekarza. Zaczniemy mówić, jeśli to zrobisz. Powiemy, gdzie jest srebrny pająk. Książę Stefan będzie uradowany.

Strażnik wciąż nie mógł się zdecydować i Rudi zaczął mówić z większą natarczywością:

– Wiesz dobrze, że książę nie chciałby, żeby coś się naprawdę stało tym Amerykanom. Mały potrzebuje lekarza, dlatego są gotowi oddać srebrnego pająka. Pospiesz się, on może być bardzo chory!

– Zobaczmy lepiej, czy to prawda – odezwał się drugi strażnik. Był to ten, który przekazał Rudiemu wiadomość. – Wolę się nie narażać księciu Stefanowi. Ty sprawdź, czy chłopiec jest naprawdę chory, a ja będę pilnował drzwi. Nie ma się czego bać, to tylko chłopcy.

– Dobrze – powiedział pierwszy strażnik – sprawdzę, czy ma gorączkę. Jeśli to jest jakiś podstęp, gorzko pożałują.

Wielki klucz zazgrzytał w zamku. Żelazne drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i strażnik wszedł do celi.

Pierwszy krok postawił prosto w oczekującą pętlę. Rudi zaciągnął ją błyskawicznie i strażnik padł ciężko na podłogę, wypuszczając z ręki latarnię. Jupiter zakręcił drugą pętlą jak lassem i zarzucił ją na głowę leżącego, zaś Rudi trzecią pętlą unieruchomił jego bijące wokół ręce.

– Na pomoc! – wrzeszczał strażnik. – Na pomoc! Złapały mnie te diabły!

Drugi strażnik wbiegł do celi. Rudi już czekał na niego. Pętlę zarzucił mu na szyję, następna zacisnęła się wokół nóg. Pętle na drugim końcu sznurów założyli przedtem na pierwszego strażnika, tak więc mieli teraz obu strażników ciasno związanych ze sobą. Gdy leżący strażnik kopał i wierzgał, pętle na stojącym zaciskały się tak, że w końcu upadł na towarzysza. Rudi pochylił się nad nim i szepnął mu do ucha:

– Walcz mocno! Szarp się! Nie ustawaj.

Strażnik usłuchał. Zmagając się, obaj zaciskali pętle na sobie nawzajem i wkrótce żaden nie mógł się już ruszyć. Rudi zachichotał. Pomyślał, że dwaj strażnicy wyglądają jak muchy w pajęczynie, i uznał to za dobry omen. Poczuł, że wraca mu odwaga i nadzieja.

– Szybko! – zawołał. – W głębi korytarza są inni strażnicy i mogą usłyszeć. Musimy się spieszyć. Jupe, weź drugą latarnię i za mną!

Pobiegł w dół korytarza. Lochy poniżej były ciemne choć oko wykol. Bob i Jupiter pędzili za nim co tchu. Latarnia Jupe'a rzucała przed nim skaczące plamy światła.

Dopadli do jakichś schodów. Zbiegli po nich i zatrzymali się. Rudi, schylony, szarpał dużą żelazną obręcz, przytwierdzoną do podłogi. W świetle latami zobaczyli, że była to wiekowa, zardzewiała klapa włazu, osadzona w kamiennej podłodze.

– Zacięta się – wysapał Rudi. – Zardzewiała. Nie mogę jej ruszyć.

– Szybko! – zawołał Jupiter. – Sznur. Przełóż przez obręcz i będziemy ciągnąć razem.

– Dobra! – Rudi zakręcił się w kółko, odwijając z siebie sznur z koca. Przewlókł go przez obręcz i wszyscy trzej zaczęli ciągnąć. Pokrywa ani drgnęła. Za nimi rozległy się okrzyki i stukot stóp. Szarpnęli sznur ze zdwojoną siłą.

Pokrywa odskoczyła i opadła na podłogę z łoskotem. Odsłoniła się czarna dziura i dał się słyszeć bulgot płynącej wody.

– Pójdę pierwszy – Rudi wyciągał sznur z obręczy. – Wszyscy trzymajmy się sznura. Nie damy rady założyć pokrywy z powrotem.

Opuścił nogi w głąb włazu, uchwyt latarni włożył sobie między zęby i trzymając sznur znikł w otworze. Bob za nim. Dziura włazu i odgłos wody poniżej nie zachęcały do wejścia, ale nie było czasu na wahanie. Przez długą, nie kończącą się chwilę spadał w próżnię. Wreszcie wylądował na dnie antycznego ścieku. Spadł z wysokości zaledwie półtora metra. Nie mogło mu się nic stać i woda była tylko po kolana, ale przewróciłby się w nią niechybnie, gdyby Rudi nie złapał go w porę.

– Uwaga – szepnął Rudi – leci Jupiter. Zejdź mu z drogi.

Jupiter miał mniej szczęścia. Stracił równowagę i nim zdołali go pochwycić, usiadł w płynącej bystro wodzie. Rudi podał mu rękę i Jupe sapiąc pozbierał się na nogi.

– Zimna! – prychnął.

– To tylko deszczowa woda – powiedział Rudi. – Jeszcze się w niej dość wymoczymy, nim stąd wyjdziemy. Płynie do rzeki, na końcu jest gruba, żelazna krata. Nie wyjdziemy tamtędy. Musimy iść pod prąd. Chodźcie za mną i trzymajcie się sznura.

Gniewne okrzyki rozniosły się echem i w górze rozbłysło światło latarni. Ale chłopcy ruszyli już w drogę. Szli spiesznie przez rwącą wodę, schylając się, gdy sklepienie było w jakimś miejscu niskie. Oddalali się szybko od włazu, świateł i okrzyków.

Wkrótce kanał, którym szli, połączył się z innym, większym i mogli się wyprostować. Trzymając się kurczowo sznura brnęli naprzód. Dwie latarnie, które mieli, nie rozpraszały głębokich ciemności. Dosłyszeli piski i coś włochatego otarto się Bobowi o nogę, płynąc w przeciwnym kierunku. Wzdrygnął się i szedł uparcie dalej.

– Strażnicy będą szli za nami – powiedział Rudi. – Muszą, z obawy przed księciem Stefanem. Ale nie znają tych kanałów, a ja znam je dobrze. Przed nami jest miejsce, gdzie się zatrzymamy dla złapania tchu.

Niemal ciągnął ich za sobą. Woda była teraz głębsza. W pewnym miejscu spadała z góry jak wodospad i zmoczyła ich od stóp do głów. Bob domyślił się, że był to ściek uliczny.

Minęli następny mały wodospad i nagle otworzyła się przed nimi duża, okrągła komora, z której wybiegały cztery tunele. Rudi zatrzymał się i zatoczył łuk latarnią. W jej świetle dostrzegli występ biegnący wokół komory, a także żelazne klamry, wbite w kamienną ścianę, jedna nad drugą.

– Moglibyśmy wyjść tędy na górę – powiedział Rudi – ale lepiej nie próbować. Zbyt blisko pałacu. Odpoczniemy tylko na tym występie. Jestem pewien, że mamy przewagę kilku minut nad strażnikami. Możecie być spokojni, że nie będą się w tych kanałach spieszyć.

Wdrapali się na występ i wyciągnęli na nim z ulgą.

– No i udało się – powiedział Bob. – W każdym razie, jak dotąd. Gdzie właściwie teraz jesteśmy?

Rudi zaczął mu odpowiadać, lecz nagle urwał.

– Zgaście latarnię! – szepnął nagląco.

Zgasili światła i wpatrzyli się w ciemność. W tunelu na wprost zalśniła słaba poświata i wyraźnie zbliżała się do nich. Ktoś szedł w ich stronę. A za nimi postępowali strażnicy!

Byli w pułapce!