Выбрать главу

– Tak, Dmitri znalazł nas w samą porę – podjęła opowieść Elena. – Uciekliśmy z Pete'em z pałacu tak, jak było zaplanowane. Zeszliśmy do kanałów i spotkaliśmy się z Dmitrim. Zdecydowaliśmy trwać na czatach, jak tylko się da najdłużej, bo może uda się wam uciec. Doszliśmy do wniosku, że jedyną szansą jest dla was ucieczka przez lochy. No i nie myliliśmy się. Ale czas porozmawiać o przyszłości.

– Posłuchajmy najpierw radia – powiedział Dmitri. – Pete, masz je?

– Oczywiście – Pete wydobył z kieszeni maleńkie radio tranzystorowe. – Wyłączyłem je, bo nie rozumiałem ani słowa.

Dmitri włączył radyjko. Popłynął potok warańskich słów, a potem dźwięki wojskowej muzyki. Elena tłumaczyła Trzem Detektywom:

– Wzywają wszystkich obywateli Waranii do słuchania radia i oglądania telewizji, gdyż o godzinie ósmej rano zostanie ogłoszone ważne obwieszczenie. Powiedział, że będzie to obwieszczenie najwyższej wagi. To był głos premiera. Na pewno z taśmy. A więc o godzinie ósmej mają zamiar ogłosić, że został wykryty spisek zagraniczny, czyli wy trzej, i że książę Djaro jest w niego wmieszany. Książę Stefan będzie sprawował władzę aż do następnego zawiadomienia. Nie spodziewali się, oczywiście, że uciekniecie. Spodziewali się natomiast, że będą mogli wytoczyć wam publiczny proces, pokazać wasze aparaty fotograficzne i nie wiadomo co jeszcze. Potem wygnaliby was z kraju, a Rudiego i naszego ojca wsadzili do więzienia. A potem… och, najwstrętniejsze rzeczy, jakie tylko mogą przyjść na myśl.

– Rany – westchnął Bob zgnębiony. – Pogorszyliśmy tylko sytuację Djaro. Byłoby dla niego lepiej, gdybyśmy zostali w domu.

– Nikt nie mógł tego przewidzieć – powiedziała Elena. – Teraz musimy doprowadzić was bezpiecznie do ambasady amerykańskiej. Prawda, Dmitri?

– Tak, masz rację, Elena.

– Ale co z wami? Co z waszym ojcem? Co z Djaro? – pytał Jupiter.

– Pomyślimy o tym później – odparła Elena i westchnęła. – Obawiam się, że spisek jest zbyt dobrze przygotowany jak na nasze możliwości. Moglibyśmy go obalić, gdybyśmy oswobodzili Djaro i wzniecili powstanie wśród ludności miasta Denzo. Ale, jak już mówiliśmy, wszystko skupione jest w rękach księcia Stefana.

– Tak – podjął Dmitri – najpierw wasze bezpieczeństwo, potem pomyślimy, co da się zrobić dla nas. Obawiam się, że jesteśmy na straconej pozycji. Może któregoś dnia los się odmieni. Teraz musimy ruszać. Na dworze już ranek. Za godzinę radio i telewizja nadadzą obwieszczenie premiera. Miejmy nadzieję, że do tego czasu będziecie bezpiecznie w ambasadzie. A więc, za mną. Stąd pójdziemy na piechotę. Łódź nie pomieści nas wszystkich.

Opuścił się do płynącej bystro wody. Jedno za drugim poszli w jego ślady. Ruszyli w drogę gęsiego, trzymając się sznura z koca. Z ciężkimi sercami brnął mały pochód przez kanały Denzo.

Rozdział 14. Natchniony pomysł Jupitera

Deszcz ustał w mieście rozciągającym się nad ich głowami i woda w kanałach stawała się coraz płytsza. Wkrótce sięgała im zaledwie do kostek i mogli iść swobodniej. Mijali liczne komory z rozgałęzieniami tuneli, lecz Dmitri znał dobrze drogę.

– Idziemy do wyłazu na ulicy, przy której znajduje się ambasada amerykańska – zawołał do nich w pewnej chwili. – Módlcie się, żeby nie było tam straży.

Trudno było odmierzyć czas w ciemnościach kanałów, ale zdawało im się, że idą bardzo długo. Na pewno przeszli już pod ulicą na długości ośmiu lub dziesięciu przecznic. Weszli właśnie do kolejnej okrągłej komory z wyłazem, gdy Dmitri się zatrzymał.

– Co jest? – zawołał Rudi. – Musimy minąć jeszcze dwie przecznice.

– Wiem – odparł Dmitri – ale coś mi mówi, że tam straż będzie na pewno. Domyślają się, że tam zmierzamy, i wyłapią nas jak myszy wyłażące z nory. Jeśli się nie mylę, jesteśmy teraz pod targowiskiem kwiatów za kościołem Świętego Dominika. Tam nas nie będą szukali i możemy się stamtąd przekraść na zaplecze ambasady.

– Chyba masz rację – przytaknął Rudi. – Dobrze. Nie zostaniemy tu przecież do końca życia. Wychodzimy.

Stanęli pod żelaznymi klamrami. Dmitri wspiął się na górę i dźwignął ramieniem klapę włazu. Żelazna pokrywa uniosła się i upadła z brzękiem na bruk uliczny. Dmitri wydrapał się na zewnątrz.

– Chodźcie szybko! – zawołał. – Pomogę wam.

Jego silne ręce chwyciły i wyciągnęły najpierw Elenę, potem Boba. Bob mrugał oczami, oślepiony dziennym światłem, od którego odwykł. Dzień był pochmurny, ulice lśniły po nocnym deszczu. Znajdowali się w wąskiej uliczce, obrzeżonej starymi domami. Wzdłuż uliczki rozstawione były stragany na dzień targowy. Sprzedawcy w oryginalnych strojach wykładali kwiaty i owoce. Ze zdziwieniem przyglądali się przemoczonej grupce gramolących się z kanału.

Rudi z Dmitrim zasunęli z powrotem żelazną pokrywę, po czym Dmitri, ignorując ciekawe spojrzenia sprzedawców, ruszył wzdłuż ulicy. Przeszli nie więcej niż pięćdziesiąt metrów, gdy Rudi zatrzymał się gwałtownie. Zza rogu ulicy wyszło dwóch gwardzistów pałacowych, w szkarłatnych mundurach.

– Zawracać! – syknął Dmitri. – Kryć się.

Ale było za późno. Dostrzeżono ich. Może nawet nie zostaliby rozpoznani, gdyby nie przemoczona odzież. Gwardziści podnieśli krzyk i rzucili się w pogoń za uciekinierami.

– Poddajcie się! – wrzeszczeli. – W imieniu regenta jesteście aresztowani.

– Najpierw musicie nas złapać – odkrzyknął Dmitri wyzywająco. Zawrócił i machając rękami do swych towarzyszy, wołał: – Za mną! Do kościoła! Jest szansa…

Pozostałe słowa utonęły w zgiełku. Lawirując między sprzedawcami, pędzili za Rudim. Za nimi biegło około tuzina gwardzistów. Musieli się jednak przeciskać przez tłum gapiów, którzy wybiegli na środek wąskiej uliczki.

– Na bok! Z drogi! – pokrzykiwali gwardziści.

Bob zaczynał dyszeć z wysiłku. Widział już złotą kopułę kościoła Świętego Dominika, górującą nad dachami starych domów. Co nam da ukrycie się w kościele? – myślał. Odwlecze tylko aresztowanie. Ale Dmitri zdawał się mieć jakiś plan i nie był to moment, by zadawać pytania.

Jeden z goniących ich gwardzistów pośliznął się i upadł. Kilku jego towarzyszy w rozpędzie wpadło na niego. Zwalili się jeden na drugiego, dając tym sposobem kilkadziesiąt metrów przewagi uciekającym. Bob pomyślał, że może upadek gwardzisty nie był przypadkowy. Być może był to przyjaciel, który starał się pomóc.