Pierwsza fala obcych kłębiła się na brzegu, a prowadzący ich Wszechwładcy wznieśli się na swoich spodkach i przelecieli przez rzekę. Szybko jednak wrócili i w miarę, jak przychodziły nowe jednostki, zaczęto rozmieszczać je wzdłuż brzegu, każdy oolt osobno.
— Jezu Chryste. — Ryan potrząsnął głową.
— Co się dzieje?
— Rozstawiają ich, żeby zmniejszyć straty w wyniku ostrzału artylerii. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby zaczęli się okopywać, ale do tego, jak widać, jeszcze nie doszli.
— Jest źle — powiedziała Kitteket. — Prawda?
— O tak — mruknął major, kiedy pierwszy Minóg przeleciał na drugi brzeg i wysadził żołnierzy, po czym szybko zawrócił po nowy kontyngent. Kiedy tylko obcy znaleźli się. na drugim brzegu, ruszyli w pościg za uciekającymi ludźmi, część jednak rozproszyła się na boki, przeczesując okolicę i sprawdzając, czy w pobliżu nie ma jakichś niedobitków.
— A teraz rozwijają wokół mostu perymetr — powiedział Ryan. — Ciekawe, po co?
— Chcą urządzić piknik? — spytała specjalistka. — Panie majorze, robi się ciemno, a ci Posleeni, którzy nie umacniają przyczółka, idą drogą prosto na nas.
— Ale lądowniki nie ruszają się — mruknął Ryan, jakby jej nie słyszał. Jeden z Minogów dołączył do pierwszego i zaczął przerzucać wojsko na drugi brzeg rzeki, pozostałe dwa i C-Dek osiadły na ziemi, jakby na coś czekały. — Co oni robią?
— Sir, może moglibyśmy zastanawiać się gdzie indziej?
— Coś tam się rusza — zauważył major.
Posleeni wkraczali do doliny w zdyscyplinowanym szyku, który Ryan wciąż uważał za niepokojący. Potem centaury zaczęły rozstępować się na boki, aby przepuścić kolejną grupę. Major ustawił ostrość lornetki i skierował ją na maszerującą formację.
— Niech mi pani powie, że to nie jest to, o czym myślę — mruknął.
— Ja nie widzę. To pan ma lornetkę. Podał jej szkła i pokręcił głową.
— Skąd oni ich wzięli, do cholery?
— Sir — zachłysnęła się Kitteket. — Czy to są… — Ta Indowy.
Orostan skrzyżował ramiona i opuścił grzebień, aby nie przerazić jeszcze bardziej małego zielonego stworzenia. Tulo’stenaloor ukarał już śmiercią kessentaia, który pozwolił zabić jednego z „saperów”; małe istotki kupiono i przewieziono wielkim kosztem, a ich liczba była ograniczona.
Orostan wskazał na resztki mostu.
— Tam był most — powiedział mieszanką posleeńskiego i galaksjańskiego. — Musi być nowy. Jak będzie nowy, wszystko będzie dobrze. Jak nie, wasz klan się zmniejszy.
Indowy wyminął go i ostrożnie podszedł do zniszczonego mostu. Podpory obu przęseł zostały wysadzone, podobnie jak metalowe dźwigary. Została tylko poskręcana masa cementu i stali. Inżynier przyglądał się jej przez kilka chwil, a potem spojrzał na znajdujące się w pobliżu materiały. W końcu podszedł do posleeńskiego dowódcy.
— Będę potrzebował więcej niż mam rąk do pracy — powiedział nieśmiało. — Na szczęście na miejscu jest dużo materiałów. Nie będziemy próbowali odbudować mostu, postawimy tylko nowy, niżej nad poziomem wody. Tak będzie szybciej, chociaż i tak zajmie nam to czas do rana. Nie umiemy robić cudów.
— Będziesz miał tylu oolt’os, ilu będziesz potrzebował — powiedział Orostan i powstrzymał gestem pytanie. — Wybiorę tych, którzy będą z wami pracować. Możesz im rozkazywać przy pracy, jak chcesz; nic ci sienie stanie.
— To potrwa — zauważył Indowy.
— Musi trwać najkrócej, jak się da — ostrzegł Orostan. — Żadnych opóźnień.
— Natychmiast zaczynamy.
— Sukinsyny — powiedział Ryan, wyciągając notebook.
— O co chodzi, sir? — spytała Kitteket. — Oni coś tam robią.
— Odbudowują most.
— To co robimy? — spytała. — Posleeni kręcą się po Brendleston.
— Brendletown — poprawił ją pedantyczny major. — Wynosimy się stąd, do cholery. Widziałem już wszystko, co chciałem zobaczyć.
— Dokąd?
— Zamierzałem wysadzić urwisko przy Rocky Top — powiedział, spoglądając na mapę — ale z tym zbyt łatwo sobie poradzą. Dlatego musimy znaleźć coś trudniejszego. Niestety, jesteśmy troszkę odcięci.
— Co?! — wrzasnęła Kitteket.
— Och, to nic takiego, z czym nie dalibyśmy sobie rady — odparł Ryan. — Ale wyjechanie stąd będzie… interesujące. Z drugiej strony dzięki temu będziemy mieli czas, aby obmyślić nowe sposoby zabawienia naszych gości.
— Jest źle? — spytała Shari, kiedy Wendy stanęła w drzwiach.
— Aha. Zbieraj dzieciaki. Masz plecaki?
Shari cofnęła się w głąb pomieszczenia, zawołała dzieci i ustawiła je w szeregu. Rozdała im plecaki, do których zapakowała dla każdego ciepłą kurtkę i małą paczkę zjedzeniem. Poinstruowała dzieci, żeby nie zjadły wszystkiego od razu, bo być może jedzenie będzie musiało starczyć im na długo. Potem sprawdziła ich buty — w jednym przypadku zamieniła je na lepsze — i kazała wszystkim pójść do łazienki.
Tymczasem Wendy spakowała do większych plecaków jedzenie i wodę. Miała nadzieję, że Elgars da radę przynieść kilka bojowych Uprzęży; miały one w komplecie torby z nabojami. Rozważała zmianę ubrania, ale doszła do wniosku, że skórzane spodnie, które dostała, trochę już się rozciągnęły, zresztą i tak nie znalazłaby niczego lepszego.
Kiedy skończyła, Shari ustawiła dzieci i wsadziła Amber do nosidła na plecach. Bez słowa ruszyły do drzwi. Wendy spojrzała w obie strony korytarza, a potem wyprowadziła dzieci. Shari zamykała pochód.
Elgars otworzyła drzwi i podeszła do szafki w ścianie, jednocześnie się rozbierając. Drzwiczki otworzyły się, jakby na nią czekały. Zaczęła zakładać najpierw mundur i buty, potem kamizelkę kuloodporną, hełm i uprząż. Przyjrzała się zebranej w szafce broni i zmarszczyła brew. Ciągnęło ją do barretta jak ćpuna do działki, ale uznała jednak, że w zaistniałej sytuacji to nieodpowiednia broń. Wyjęła dwa pistolety, steyra zabranego przez Wendy, MP-5 i AIW. Wypchała magazynkami trzy uprzęże bojowe, a potem ściągnęła z łóżka prześcieradło i wypełniła je amunicją do wszystkich pięciu sztuk broni. Na szczęście steyr i AIW potrzebowały tego samego rodzaju nabojów, tak samo MP-5 i jeden z pistoletów.
W końcu uznała, że jest gotowa. Była obładowana jak wielbłąd, ale po dołączeniu do reszty wszystko zostanie rozdzielone.
Nie oglądając się za siebie ani nie zamykając drzwi, Elgars wyszła z pokoju i ruszyła do sektora G.
Cally odsunęła następną, bryłę gruzu i znieruchomiała. W słabym świetle księżyca zobaczyła nieruchomą bladą dłoń. Dotknęła jej, pogładziła gęste włosy na grzbiecie dłoni. Jeden z palców był złamany, a skóra była szara i zimna.
Cally siedziała w mroku, kołysząc się na piętach, przez niemal pół nocy. Potem z powrotem przysypała dłoń kamieniami, założyła plecak i nie oglądając się za siebie, ruszyła na wzgórza.
Kiedy zniknęła, spod rumowiska wygrzebał się Himmit. Schował strzykawkę z hiberzyną i ruszył za dziewczynką.
31