Выбрать главу

— Bun-Bun rzuciłby teraz coś dowcipnego — powiedział Pruitt, odchylając się do tyłu tak samo jak major. — Ale w tej chwili jestem za bardzo przerażony, żeby cokolwiek wymyślić.

— Wyobraź sobie, że to zjazd na nartach — mruknął Reeves.

— Nie sądzę, żeby ta bryła dobrze slalomowała.

— Kapitan Chan — powiedział Mitchell, przełączając się na częstotliwość Stormów. — Spróbujemy zjechać po tym zboczu. Wzdłuż grzbietu biegnie droga, która powinna wytrzymać ciężar waszych czołgów. Proponują, żebyście spróbowali najpierw tam, zamiast od razu lecieć na łeb, na szyję za nami.

— Zgoda — odparła Chan. — I… powodzenia.

* * *

Wendy wysunęła się spomiędzy dwojga śpiących dzieci i podeszła do wejścia do jaskini. Zasnęła jak zabita, ale dziesięć minut temu nagle obudziła się i już nie mogła zasnąć. Elgars stała na straży i patrzyła na wschód, gdzie w ciemności widać było pierwsze nieśmiałe przebłyski wstającego słońca. Światła Franklin wygaszono, ale w całej dolinie widać było ognie. Posleeni lubili podpalać prawie tak samo jak najemnicy Starego Świata. Wendy ledwie widziała poruszające się w dole sylwetki, ale wiedziała, że tysiące, dziesiątki tysięcy, miliony Posleenów szerokim strumieniem prana północ, w kierunku Knoxville i Asheville. Wielu z nich być może zalewało właśnie ich dawny dom.

Spojrzała na zegarek i kiwnęła głową. Pewnie to ją obudziło.

— Już wybuchło? — spytała.

Elgars pokręciła głową.

— Powinno było odpalić jakieś pięć minut temu.

— „Miało być wielkie bum” — zacytowała Wendy. — „Gdzie jest wielkie bum?”.

— Marsjanin Maggot, prawda? — spytała Elgars.

— Tak, pamiętasz?

— Nie, widziałam to, kiedy przedwczoraj pilnowałam dzieci — odparła kapitan. W tym momencie podłoga jaskini lekko zadrżała, a potem drugi raz, już mocniej. Przypominało to bardzo słabe trzęsienie ziemi. Na wschodzie błysnęło i duża połać ziemi nieznacznie zapadła się, a zaraz potem zamieniła w olbrzymi dymiący krater.

— Naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć — powiedziała pochwili Wendy. — Właśnie straciłam kilkoro przyjaciół. Ludzi, na których mi zależało. Z drugiej strony…

— Z drugi ej strony oni i tak byli już martwi — powiedziała Elgars, wstając i otrzepując spodnie. — Albo prawie martwi. Większość z nich zostałaby karmą dla Posleenów, do czego my nie dopuściłyśmy. A Bóg jeden wie, ilu Posleenów przy tym załatwiłyśmy. Tak, to nie było przyjemne. Ale wojna nie jest przyjemna.

— Łatwo ci mówić — warknęła Wendy. — To byli moi przyjaciele.

— Wendy, nie licząc ciebie, Shari i dzieci… — Przerwała i policzyła coś na palcach. — I Papy O’Neala, Cally, Mosovicha i Muellera, ludzie, których właśnie pogrzebałyśmy, byli jedynymi na świecie, których znałam. My, czyli ja, pogrzebałam właśnie pod miliardami ton gruzu wszystkie moje pielęgniarki, moich lekarzy, moich terapeutów. Prawdopodobnie nigdy ich stamtąd nie wykopią, postawią tylko pomnik z listą nazwisk. Ja to zrobiłam. Tymi rękami. I jeśli sądzisz, że przyszło mi to łatwo, nie jesteś moją przyjaciółką, za jaką cię. uważałam. Ale gdybym musiała zrobić to jeszcze raz, zrobiłabym to. Bo to była słuszna decyzja. Z moralnego i taktycznego punktu widzenia.

— Jesteś bardzo pewna siebie — powiedziała cicho Wendy.

— Za to właśnie tyle mi płacą — prychnęła Elgars. — Teraz twoja kolej stanąć na warcie. Pomyśl o tym przez następne kilka godzin. I odpocznij. Do Georgii mamy kawał drogi.

* * *

Orostan odkrył, że w przypadku Indowy trzeba mieć dużo cierpliwości. Było jasne, że saperzy pracują najszybciej jak mogą, więc jedyne, co mógł zrobić, to stać nad nimi i cierpliwie patrzeć. Z nadejściem świtu most — pospiesznie sklecona kładka z dźwigarów wydartych z budynków i z desek — był prawie gotowy.

— Dobrze się spisaliście, thresh — powiedział oolt’ondai. — Będą jeszcze następne mosty do zbudowania. Jeden na północy, i z nim będzie trudniej. Macie przyjrzeć się ludzkim mapom i zaplanować, jak szybko postawić tam jeszcze jeden most. Zrozumiano?

— Tak, panie — odparł Indowy.

— Twój klan jeszcze istnieje — powiedział posleeński dowódca. — Służ mi dobrze dalej, a pozwolę mu trwać. Ale jeśli mnie zawiedziesz, zniszczę resztki twojego klanu. Będzie tak, jakbyście nigdy się nie narodzili. Zrozumiano?

— Zrozumiano, panie — odpowiedział naczelnik klanu. — Będziemy potrzebowali map i jakichś obrazów następnego mostu.

— Dopilnuję, żebyście je dostali.

Cholosta’an podniósł głowę, kiedy na południowym zachodzie coś zagrzmiało.

— Co to było, panie?

— Nie jestem pewien — powiedział Orostan. — Może ta okolica podlega ruchom ziemi — dodał, zapominając, że Cholosta’an tutaj się urodził.

— Nic mi o tym nie wiadomo, panie — rzekł kessentai. — I… z przykrością to mówię, ale ten łoskot dobiega od strony podziemnego miasta.

— Arrr! — zawył oolt’ondai, wywołując swoją sieć taktyczną. — Telenaal fusc! Aralenadaral, taranal! Pożrę tych ludzi, pożrę ich ciało, krew, kości i DUSZE!

— Miasta nie ma — powiedział Cholosta’an, patrząc z niedowierzaniem na własny wyświetlacz.

— WIDZĘ, CO POKAZUJE SIEĆ! Gamasal!

— Tak, oolt’ondai?

Młodszy kessentai czekał niecierpliwie przez całą noc — w pewnym momencie Orostan zastanawiał się nawet, czy nie kazać go zlikwidować, kiedy zaczaj grozić Indowy. Teraz, kiedy wstało słońce, a horda znów miała ruszyć, przyszła pora, by go spuścić ze smyczy.

— Damy sobie radę z mostami, ale z ludźmi okopanymi na przełęczach będzie trudno. Weź oolt’poslenal i oolt’ondar i ruszaj ostrożnie naprzód. Trzymaj się z dala od umocnionych punktów obrony i tego przeklętego działa, i zajmij tę pozycję. — Wyjął ludzką mapę. — To jest Balsam Gap…

34

Betty Gap, Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
07:47 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, niedziela, 27 września 2009

— O cholera — powiedział spokojnie Reeves i wrzucił wsteczny, kiedy ziemia pod czołgiem zadrżała. Potem wdepnął gaz do dechy, kiedy maszyna zaczęła się zsuwać.

Pierwszy etap zjazdu odbył się bez większych przygód. SheVa ruszyła w dół największej stromizny i zachowywała się całkiem poprawnie. Ale gdy dotarli nad Betty Branch, gdzie rzeczka wypływa z płytkiego źródełka i gdzie Reeves musiał zacząć lekko trawersować, zbocze nagle się osunęło.

SheVa zaczęła zjeżdżać w dół i nie można było jej zatrzymać.

— Nie podoba mi się to — zaskamlał Pruitt. — Wcale a wcale.

— Reeves… — zaczał major Mitchell, ale wiedział, że kierowca nie może zrobić nic więcej niż już zrobił. Gąsienice darły gołą skałę i nie miały przyczepności.

— SheVa Dziewięć! — wezwała kapitan Chan. — Uwaga! Posleeńtskie lądowniki na godzinie trzeciej!

— Niech to szlag — zaklął Pruitt, kiedy SheVa wpadła na sporą skałę i podskoczyła. — Przesunie nam się środek ciężkości, jeśli obrócę wieżę!

— Jeżeli do tej pory nie przewróciliśmy się, to już się nie przewrócimy! — zawołała Indy.

— Obracamy — rozkazał major Mitchell i zaczął obracać wieżę. Przedział załogi znajdował się w podstawie wieży, więc jazda zrobiła się jeszcze dziwniejsza: czołg jechał w jedną stronę, skacząc na nierównym zboczu, a oni byli odwróceni w drugą stronę.