— Przynajmniej nie mam wrażenia, że siedzę bezczynnie na tyłku.
— A opiekowanie się bandą rozwrzeszczanych dzieciaków nie jest wystarczająco heroicznym zadaniem?
— A ty chciałabyś to robić przez resztę życia? — odparła pytaniem na pytanie Wendy.
— Nie — rzuciła krótko Annie, idąc w stronę wyjścia z siłowni. — Ale ty nie musisz dzień w dzień zwalczać w sobie żądzy pourywania głów tym małym potworkom.
— Z Billym jakoś się dogadujesz — powiedziała z uśmieszkiem Wendy.
— Bo on nic nie mówi.
— I tu tkwi problem. Nie widziałaś, co się działo we Fredericksburgu, więc nie możesz zrozumieć, co on przeszedł.
— Masz rację. Dziękuję, że mi przypomniałaś, iż tam nie walczyłam i nie będę miała z tego powodu nocnych koszmarów.
Wendy popatrzyła na nią spokojnie i spytała:
— Czemu się kłócimy?
— Myślę, że poszło o straż pożarną.
— Rozumiem. Mówiąc szczerze, bycie strażakiem mi pomaga. Mogę odreagować siedzenie przy dzieciach i mieszkanie w tej dziurze. Miałam jej dosyć, kiedy całe to miejsce przypominało jaskinię, w której gnieździła się garstka przerażonych uchodźców z Wirginii, a teraz mam jej dosłownie po dziurki w nosie. Jest mi źle, kiedy obserwuję, jak te dzieci rosną, nie znając światła słonecznego, i mają do zabawy tylko kilka pokojów. Wkurza mnie to, że wszyscy uważają, iż nadaję się jedynie do wycierania nosów dzieciakom, a mężczyźni patrzą na mnie jak na klacz rozpłodową. Zwłaszcza że jedyny facet, z którym chcę być Jeszcze nigdy tutaj nie przyjechał!
— W porządku — odparła Annie, unosząc rękę pojednawczym gestem. — Rozumiem.
— A co do Billy’ego… — mówiła Wendy, idąc korytarzem — Shari była ostatnią osobą, która uciekła z Central Sąuare… i to wszystko działo się na jego oczach. Wiesz… Spojrzał za siebie.
— Nie rozumiem — westchnęła Elgars. — Co to znaczy?
— Central Sąuare było ogromnym centrum handlowym na obrzeżach Fredericksburga — wyjaśniała cierpliwie Wendy. — Posleeni spadli na nie bez ostrzeżenia. Shari… po prostu stamtąd odeszła, zabierając ze sobą Susie, Kelly i małego Billa. On obejrzał się za siebie, i od tamtej pory nie jest już całkiem normalny.
— Ale nadal nie rozumiem, co to ma do rzeczy. No wiesz… Co z tego, że obejrzał się na centrum handlowe?
— Cóż, Posleeni zjadali tam ludzi. Część z nich żywcem.
— Aha — mruknęła Elgars. — To wiele tłumaczy.
— Podobno ścigali też Shari, ale ona nic o tym nie wie. Mówi, że nie oglądała się za siebie. Ale Billy coś widział.
— Teraz rozumiem — Annie zmarszczyła brwi. — To musiała być kiepska sytuacja.
— Ciebie wcale to nie rusza, prawda? — Wendy już wcześniej zauważyła, że Annie bywa zupełnie nieczuła na ludzkie problemy.
— Nie.
— To było jak koszmar na jawie. Coś cię ściga, a ty wiesz, że nie możesz temu umknąć. Cokolwiek zrobisz, jak szybko byś nie biegła, to i tak cię dopadnie. Lekarze uważają, że zamknął się w sobie i nie potrafi o niczym innym myśleć. Po prostu ciągle przeżywa tamten koszmar.
— Nadal nie rozumiem. Ja nie mam koszmarów.
— Naprawdę? Nigdy?
— No, raz miałam — przyznała Elgars. — Ale zabiłam tę ośmiornicę.
— Ośmiornicę? — zdziwiła się Wendy. — Jaką ośmiornicę?
— No, taką purpurową… Nigdy ci się nie śniła? — Elgars była nie na żarty zdziwiona. — Bo mnie tak. Zwykle oglądam siebie z zewnątrz, jak ośmiornice wyciągają mój mózg. Mózg wygląda tak, jakby składał się z wijących robaków, a one rozkładają go na stole i tłuką młotkami. Ilekroć trafią robaka, czuję to w głowie. Nigdy nic takiego ci się nie śniło?
Wendy popatrzyła na nią ze zdziwieniem, a potem ruszyła dalej przed siebie.
— Jako przyjaciółka powiem ci, że chyba cierpisz na ZWW.
— ZWW?
— Zbyt Wybujała Wyobraźnia.
— Aha, ale nadal nie wiem, co strasznego jest w Posleenach.
— Shari miała pod opieką trójkę dzieci.
Elgars przez chwilę zastanawiała się nad sytuacją opiekunki.
— Nadal nie potrafię pojąć, jak można przed nimi uciekać. To jak odrzucenie zaproszenia do zabawy.
— Shari przeżyła, podobnie jak jej dzieci — kontynuowała Wendy. — Wszyscy inni, dorośli i mali, którzy byli w centrum, zginęli. Jeśli nie masz odpowiednich sił i środków, żeby walczyć, nie masensu bezcelowo ginąć.
Elgars wzruszyła ramionami. Weszły do pomieszczenia, którego wrota przypominały śluzę powietrzną. Ściany przekraczały wysokością jego szerokość, która wynosiła co najmniej sześćdziesiąt metrów, i udekorowane były ceramicznymi płytkami.
Pośrodku pomieszczenia znajdował się duży kamienny obiekt przypominający budynek, wysoki na sześć pięter i pokryty czarną sadzą. Ze ścian sterczała cała masa rurek, a liczne okna pozbawione były szyb. Futryny były popękane, zupełnie jakby uderzano w nie młotem lub były poddane działaniu wysokiej temperatury. Liczne kładki prowadziły z budynku w stronę ścian i sufitu.
Kiedy kobiety weszły do pomieszczenia, wentylatory drgnęły i zaczęły wyć, a z najbliższego otworu dobiegło ciche zawodzenie. Wszystkie machiny zaczęły wysysać powietrze z pomieszczenia; wyglądało to tak, jakby zerwał się miniaturowy huragan.
W ścianach znajdowały się nisze spełniające rolę szafek; w ich wnętrzu ukryty był sprzęt ratowniczy. W pobliżu stało kilka wózków. Przypominały meleksy, którymi jeździli po polach golfiarze, ale miały znacznie większe silniki i mieściły w sobie ogromną ilość sprzętu gaśniczego. Po usunięciu pompy wodnej mogły służyć za ambulans.
W pomieszczeniu było ze dwadzieścia osób, głównie kobiet i każda z nich była w doskonałej kondycji. Elgars poznała już kilka z nich, kiedy Wendy zabrała ją na spotkanie oddziału. Jej zdaniem, Wendy wcale nie była w najgorszej formie na tle oddziału, plasowała się w połowie skali. Jej głównym problemem było to, że pomimo intensywnych ćwiczeń nie miała muskulatury predysponującej jej do dużego wysiłku. Większość kobiet, które zebrały się w sali, wyglądała jak lekkoatletki: miały muskularne ramiona i małe biusty.
Naprzeciwko nich stała grupa dziesięciu osób ubranych w nomeksowe kombinezony, takie, jakie zwykle noszą ratownicy. Były to tylko kobiety; wyglądały jak panienki z rozkładówki magazynu dla kulturystek. Na czele stała kobieta w średnim wieku, ubrana w czerwony mundur. Kiedy Wendy dołączyła do grupy, kiwnęła jej głową, nie spuszczając z niej wzroku.
— Dobrze, skoro już jesteśmy wszyscy na miejscu, myślę, że powinniśmy zacząć sprawdzian — powiedziała. Eda Connolly była porucznikiem w Straży Pożarnej Baltimore, zanim w niezbyt uprzejmych słowach kazano jej przenieść się do sił samoobrony. W Podmiesciu była jedną z nielicznych przeszkolonych osób, ale w ciągu czterech lat zamknięcia w tej dziurze stworzyła zespół, z którego mogła być dumna. Obecnie jej głównym problemem było utrzymanie wysokiego stanu gotowości zespołu.
— Wszyscy doskonale zdajecie sobie sprawę, z jakich powodów tutaj jesteście. Każdy z was chce dołączyć do mojej grupy. Aby tego dokonać, musicie udowodnić, że jesteście tego warci. Do was należy decyzja, czy zmienicie los, na jaki was skazano.