Выбрать главу

— To i tak nie ode mnie zależy — powiedziała Shari, wzruszając ramionami.

— Nieważne — odparła Cally. — Masz coś przeciwko temu, żeby sobie tu postrzelał?

— Czy to bezpieczne? — Shari popatrzyła z lękiem na dziwny mały karabin.

— Oczywiście. Pierwsza rzecz, o jakiej mówię, to zasady bezpieczeństwa na strzelnicy.

I opowiedziała dzieciom o ochronie słuchu, podkreśliła, że broń musi być rozładowana i zabezpieczona, jeżeli ktokolwiek jest na torze, że nie trzyma się palca na spuście i że zawsze należy zakładać, że broń jest nabita.

— Najważniejsza rzecz: nigdy, ale to nigdy nie wolno kierować broni, nawet „nie nabitej", w stronę drugiego człowieka. Z punktu widzenia zasad bezpieczeństwa broń jest zawsze naładowana. Broń palna to nie czarna magia, to po prostu narzędzie do zabijania na odległość. Traktujcie ją jak użyteczne, ale niebezpieczne narzędzie, tak jak piłę mechaniczną, a wszystko będzie w porządku.

Podniosła karabin i włączyła laserowy celownik; na pustaku pojawiła się mała czerwona kropka.

— W przeciwnym razie stanie się to.

Trzymając broń u boku — kropka na pustaku była prawie nieruchoma, tylko ledwie dostrzegalnie drżała — nacisnęła spust.

Broń była cicha; seria zabrzmiała jak nie wyregulowany silnik motorówki. I to działający na bardzo wysokich obrotach.

Pustak zniknął. Pojedyncze pociski były maleńkie, kaliber .22 miał średnicę mniej więcej słomki do picia. Ale karabinek wypluwał ich kilkanaście na sekundę, przy niemal niezauważalnym odrzucie. Wendy widziała, jak pociski trafiają w cel w chmurze pyłu, a mimo to laserowy wskaźnik celownika wciąż pozostawał nieruchomy.

Po kilku chwilach iglica szczęknęła w pustej komorze. Cally zdjęła talerz i zastąpiła go nowym, a na ziemię u jej stóp spadł pojedynczy pocisk.

— Strasznie szybko zużywa amunicję — wyjaśniła, opuszczając karabinek. — I nie nadaje się do strzelania na daleki zasięg. Ale na bliski jest niezły, nawet przeciwko Posleenom, poza tym bardzo fajnie się z niego strzela. Jeżeli jednak mamy strzelać z czegoś inne go, musimy założyć ochronne słuchawki.

Cally kazała Wendy podać jej steyra, a potem machnęła na Billy’ego. — Twoja kolej. Zarepetowała broń i ułożyła mu ją na ramieniu.

— Lewa ręka na kolbie, prawa na uchwycie, palec z dala od spustu — powiedziała. — Bezpiecznik masz pod prawym kciukiem. Spójrz przez szczerbinkę, oprzyj policzek na kolbie i znajdź muszkę. Ustaw muszkę na celu. Weź oddech i kiedy będziesz gotów, powoli naci — śnij spust. Lekko, strzał powinien być niespodzianką.

Billy spojrzał na nią, kiwnął głową, po czym mocno przycisnął karabin do ramienia.

— Nie napinaj się tak — powiedziała Cally. — To zaledwie .308, odrzut nie przewróci cię na tyłek.

Billy znów kiwnął głową i powoli nacisnął spust, umieszczając pocisk w środku celu w kształcie człowieka.

— Dobrze — powiedziała Cally, a on szeroko się uśmiechnął. — Teraz podniosę sylwetkę Posleena. Na boku, tuż za barkiem, ma czerwone koło wielkości ludzkiej głowy. Masz go tam trafić. W porządku?

Billy nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, ale w końcu wzruszył ramionami i kiwnął głową.

Posleen pojawił się dwadzieścia pięć metrów od nich, na przedłużeniu tej samej linii, na której uprzednio była sylwetka człowieka. Billy tak się przestraszył, że pierwszy pocisk posłał za wysoko, szybko jednak uspokoił się i drugi pocisk trafił w cel.

— Nie lubisz Posleenów, co? — spytała Cally. Billy pokręcił głową. — Umierają — powiedziała z szerokim uśmiechem. — Trafiasz ich, a oni umierają. Przewracają się i szlag ich trafia. Chodzi o to, że musisz ich trafić, i to zanim oni trafią ciebie. Jeszcze raz.

Spędzili na strzelnicy kilka godzin. W końcu wrócili do domu, żeby zjeść obiad, nakarmić niemowlaka i zabrać więcej amunicji. Wszystkim dzieciom pozwolono strzelać, choćby nawet z treningowej wiatrówki. Po wystrzeleniu łącznie kilku tysięcy pocisków Cally zarządziła przerwę.

— Myślę, że na dzisiaj wystarczy — powiedziała, zabierając niezadowolonej Kelly sig-sauera. 40; sześciolatka właśnie trafiła w dwie dziesiątki z dwudziestu pięciu metrów i była z siebie bardzo zadowolona. — Może kiedyś wrócicie i jeszcze postrzelamy. Na razie muszę sprawdzić, czy świnia się nie pali.

— To by była wielka szkoda — powiedziała Wendy. — Jestem głodna. Nasi piechurzy na pewno też.

— Skoro już o tym mowa, ciekawe, gdzie oni są? — spytała Shari. Z gór dobiegł ich głośny huk, który poniósł się echem po dolinie.

— Wygląda na to, że gdzieś w okolicy Składu Cztery — powiedziała Cally.

— Co to było? — spytała Wendy.

— Sądzę, że armata dziadka.

— Wszystko tam w porządku? — Shari osłoniła oczy od słońca i bezskutecznie wypatrywała czegoś na wzgórzach.

— O, tak — odparła Cally, zapędzając dzieci do zbierania i czyszczenia łusek. — Gdyby coś mu się stało, pozostali też otworzyliby ogień.

* * *

Papa O’Neal wskazał na krawędź piętnastometrowego urwiska, a potem na rosnącą na jego skraju młodą hikorę.

Przyglądając się uważnie, Mosovich zauważył na pniu drzewa wytartą korę. Kiwnął głową i spojrzał pytająco na farmera.

Papa O’Neal uśmiechnął się, zarzucił karabin na ramię i skoczył. Poleciał w dół jak kamień.

Kiedy wyjrzeli poza krawędź urwiska, okazało się, że biegnie tam wąska półka, na której mężczyzna wylądował, po czym z szerokim uśmiechem przykucnął i zniknął we wnętrzu góry.

Mosovich wzruszył ramionami, chwycił pień drzewa i skoczył w ślad za O’Nealem. Zauważył, że ten kuca u wejścia do jaskini, najwyraźniej gotów chwycić sierżanta, gdyby nie wylądował na półce.

Mosovich pokręcił głową, widząc jego uśmiech, i odsunął się na bok, aby zrobić miejsce Muellerowi. Ten jednak zachował większą ostrożność, znalazł jakiś uchwyt na niemal pionowej skale i powoli opuścił się na półkę. Potem wyminął O’Neala i wsunął się do jaskini.

Elgars spojrzała w dół i wzruszyła ramionami. Złapała za drzewo i skoczyła. Wylądowała trochę nierówno, ale zanim Mosovich czy O’Neal zdążyli zareagować, płynnym, niemal wolnym ruchem wyciągnęła rękę i złapała wystający fragment skały. Potem, gdy już odzyskała równowagę, przykucnęła i weszła do jaskini.

W głąb góry prowadził krótki korytarz, którym mógł przejść kucający człowiek, po czym jaskinia stawał się coraz wyższa i szersza. Po prawej strome sklepienie opadało gwałtownie w dół. Ściekająca po nim woda zbierała się w zagłębieniu, które najwyraźniej było dziełem ludzkich rąk. Po lewej stronie ściana była jeszcze bardziej pionowa. Cała ta strona jaskim zastawiona była pudłami.

Były tam metalowe i drewniane skrzynie z amunicją, plastikowe wodoodporne pojemniki, a nawet kilka galplasowych skrzyń na działka grawitacyjne do pancerzy i granaty. Wśród tego wszystkiego widać było około tuzina opakowań polowych racji żywnościowych.

— To nie tylko amunicja — powiedział Papa O’Neal, wyciągając długą, niską skrzynię z napisem „Amunicja, 81 mm, M256 HE". W środku było kilka starych mundurów polowych, owiniętych w folię i poprzetykanych kulkami na mole. — Pełne komplety, w tym bojowe wyposażenie, dla całej drużyny. I racje na cztery dni. Woda? — Wskazał zagłębienie. — W jednej ze skrzyń są filtry.