Выбрать главу

— Tak, zjadł jednego — powiedziała. — Właściwie kilku, w kawałkach.

— Smakują jak gówno. — O’Neal wzruszył ramionami. — Są twardzi, żylaści, nie miękną w gotowaniu i są paskudni w smaku, gorsi niż leniwce, a to już o czymś świadczy.

— Jadł pan leniwca? — spytał Mueller. — Cholera, nigdy nie poznałem nikogo, kto by jadł leniwca.

— Poznałeś, poznałeś — skrzywił się Mosovich. — Ja raz zjadłem. Jeśli Posleeni są gorsi, to muszą być naprawdę paskudni. Trudno opisać, jak niedobry jest leniwiec; smakuje trochę tak, jak smakowałby przejechany opos po kilku dniach leżenia na drodze.

— Dobry opis — powiedział Papa O’Neal. — A Posleeni są jeszcze gorsi. Udusiłem go nawet w sosie nam pla, według własnego przepisu z dodatkowymi papryczkami habanero, ale paskudny smak dalej pozostał.

— O Jezu! — zaśmiał się Mosovich. — Paskudztwo!

— W końcu odkryłem, że da się go zjeść po posypaniu grubo berbere — rzekł O’Neal. — To świństwo jest takie ostre, że całkiem zabija smak. Cała tajska kuchnia może się wypchać.

— O rany, pan chyba wszędzie był — powiedział Mueller, śmiejąc się. — Słyszałem o berbere, ale…

— Raz spróbowałem — przerwał mu Mosovich. — Ktoś się ze mną założył, że nie zjem całego talerza czegoś zwanego „wat nar bo". — Pokręcił głową. — Spróbowałem i zapłaciłem. Wolę przełknąć dumę niż umrzeć.

— Berbere jest tylko dla twardzieli — przyznał Papa O’Neal. — Nawet ja nie jestem w stanie zjeść tego dużo, mimo że jadłem tyle naprawdę ostrych rzeczy, że wolę o tym nie myśleć. Dlatego już tego nie jem i nie pozwalam jeść Cally. Można się po tym pochorować, tak jak kanibale, którzy jedzą ludzkie mózgi. Powoduje to powstanie jakiegoś białka, z którym nie umiemy sobie dać rady.

— Kreinsfelter czy jakoś tak? — spytał Mueller. — Generalnie to jest to samo co choroba wściekłych krów. Słyszałem, że można na to zachorować po zjedzeniu Posleena. A więc dlaczego pan ich jadł?

— To draństwo zaczyna działać dopiero po kilkudziesięciu latach. — Papa O’Neal wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Jak by nie było, nie sądzę, żebym miał przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat.

— Głodny jestem. — Mueller wyszczerzył się równie szeroko. — Ale nie chcę umrzeć od tego, co zjem. Jest coś innego?

— Przegapiliście obiad — powiedziała nieco kwaśno Cally. — To będzie gotowe dopiero za godzinę. Ale można też przygotować kilka innych rzeczy.

— Zajmiemy się tym — parsknął śmiechem Mosovich. — Wskaż nam tylko kierunek, księżniczko wikingów!

Cally pogroziła mu płonącą gałęzią, a potem wskazała na dom.

— Jeśli słodka kukurydza jeszcze nie jest schowana, możemy ją zjeść — powiedziała. — Chleb kukurydziany jest w piekarniku. Kazałam dzieciakom zebrać trochę brokuł, można by je posiekać, wrzucić do dużej miski i wstawić do mikrofalówki. Moglibyśmy też zjeść trochę buraków, gdyby ktoś poszedł i ich narwał. Tak samo pomidorów; zawsze są dobre, kiedy trochę dłużej powiszą na krzaku. O czymś zapomniałam?

— O piwie — powiedział Papa O’Neal, biorąc dużą szpilę i dźgając nią płaty mięsa. — I o obracaniu tego. Ile już leży na tej stronie?

— Około godziny. Przedtem miałam do pomocy Wendy i Shari.

— Daj, ja się tym zajmę — powiedział O’Neal. — Niech ktoś przyniesie mi piwo. Ty rządzisz w kuchni. Żadnej litości dla tych pogan! Naucz ich… puszkowania!

— Ach, tylko nie to! — roześmiała się Cally. — Nie mamy nic do puszkowania. Poza tym to goście.

— Wszystko potrafisz — zażartował O’Neal. — Idź, ja zajmę się mięsem.

Kiedy poszła, przetrząsnął stojące obok paleniska pudło i wyjął z niego duży kamionkowy dzban.

— Proszę — powiedział, podając go Muellerowi. — Niech pan spróbuje. Rosną od tego włosy na klacie.

— Zawsze byłem dumny z mojej stosunkowo łysej klaty — powiedział Mueller, przechylając dzban. Pociągnął łyk, zakrztusił się i wypluł. Kiedy płyn prysnął w ogień, płomienie buchnęły w górę.

— Hej, w tych okolicach to jest wysoko cenione!

— Jako co? — wychrypiał Mueller. — Jako rozpuszczalnik?

Papa O’Neal wziął dzban i z niewinną miną powąchał zawartość.

— Ach, przepraszam — zachichotał. Sięgnął do tego samego pudła i wyjął drugi dzban. — Ma pan rację, to był rozpuszczalnik. Niech pan spróbuje tego.

* * *

Tommy wstał i podniósł kufel.

— Panie i panowie. Za nieobecnych.

— Za nieobecnych — mruknęli pozostali.

Major O’Neal wypuścił żołnierzy do niczego nie spodziewających się miast Newry i Hollidaysburg i zarządził oficerską kolację. Oficjalnym powodem była adaptacja dwóch nowych, ale Tommy podejrzewał, że major obawia się, iż jego oficerowie narobią jeszcze więcej szkód niż szeregowcy. Major O’Neal wstał i podniósł piwo.

— Panowie i panie. Za tego, co się śmieje ostatni.

— Co się śmieje ostatni — mruknęła reszta.

— Sir — powiedział trochę zduszonym głosem kapitan Stewart. — Myślę, że nowi oficerowie powinni dowiedzieć się, dlaczego batalion ma takie motto.

— Mike prychnął i rozejrzał się.

— Duncan, ty jesteś naszym oficjalnym batalionowym gawędziarzem. Opowiedz im.

Duncan oderwał się od rozmowy z kapitan Slight, wstał, napił się piwa i odchrząknął.

— Przewodniczący mesy!

— Tak, panie kapitanie? — spytał Tommy.

— Aaa! — krzyknęła kapitan Slight.

— Bluźnierca! — wrzasnął Stewart.

— W mesie nie ma stopni, Tommy — powiedział O’Neal, uciszając wszystkich.

— Przewodniczący mesy! — ciągnął Duncan. — Wprowadzić dudziarzy!

— Nie mamy dudziarzy — rzekł Tommy. — Sprawdziliśmy cały batalion, nikt nie umie grać na dudach. Zresztą i tak żadnych nie mamy.

Stewart nachylił się i wyszeptał mu coś do ucha, wskazując stojące w rogu urządzenie. Tommy podszedł do niego, szepnął coś do swojego przekaźnika i włączył urządzenie.

— Wygląda na to, że jednak mamy piracką wersję Leśnych kwiatów — powiedział. — Ale z nas szczęściarze.

Duncan odchrząknął i napił się piwa, a w tle rozległy się melancholijne dźwięki dud uilleann.

— To był najczarniejszy dzień czwartej fali. Siedemnasty stycznia dwa tysiące osiem, kiedy niebo wciąż jeszcze było pełne spadających niczym meteoryty szczątków Drugiej Floty. Kiedy podniosło się przyłbicę, można było dostrzec resztki sił uderzeniowych przebijających się przez falę Posleenów i odholowujących starty na proch wrak supermonitora Honsiu. Pierwszy batalion 555 pułku piechoty dostał zadanie utrzymania ważnej przełęczy pod Harrisburgiem w Pensylwanii. Z przełączy widać było dymy ostatniego natarcia na Filadelfię, a jeszcze lepiej widać było kolejne miliony Posleenów, którzy dopiero co wylądowali swoimi okrętami. Centrum Obrony Planetarnej na północy, trafiane raz za razem uderzeniami energii kinetycznej, toczyło ciężką walkę z powietrznymi lądownikami, batalion zaś odpierał kolejne fale posleeńskich ataków. Jednostki konwencjonalne na południu musiały mieć wsparcie artylerii, przez co batalion musiał bronić się sam. Powietrze było pełne jęku pocisków z działek grawitacyjnych, a całe niebo pokrywał nuklearny ogień. Wreszcie kompanii Alfa zaczęła się kończyć amunicja; musieli strzelać pojedynczymi nabojami. Tymczasem Posleeni metodą prób i błędów odkryli koncepcję „osłony", i ci, którzy przeżyli, zaczęli kryć się w żlebie. Wychylali się tylko po to, żeby wystrzelić kilka pocisków, a potem znów się chowali. Starcie było w impasie: kompania nie miała granatów, żeby zniszczyć Posleenów, a Posleeni mieli dość ginięcia na otwartym terenie. I właśnie wtedy nasz mężny dowódca przebiegł sprintem przez nawałę ognia, która skosiła już trzech ludzi z uzupełnień. Dobiegł do pozycji kompanii Alfa, zeskoczył do okopu i odszukał dowódcę kompanii…