— Wejść!
Porucznik Sunday wszedł do gabinetu dowódcy kompanii i stanął na baczność.
— Wzywała mnie pani, ma’am?
— Nie musicie strzelać obcasami za każdym razem, kiedy wchodzicie, Sunday — uśmiechnęła się Slight. — Wystarczy ukłon.
— Tak jest, ma’am — odparł Sunday, zginając się w ukłonie.
— Och, dajcie spokój — zaśmiała się. — Proszę posłuchać, poruczniku. Wiem, że jest sobota, ale sprawa jest pilna. Sierżancie?
Dopiero teraz Tommy zauważył rozciągniętą jak lampart na kanapie w rogu sierżant Bogdanovich.
Boggle zmarszczyła brew i nachyliła się do przodu.
— Panie poruczniku, kilka pancerzy w kompanii ma zapotrzebowanie na bioniczny żel. Ponieważ tę substancję kontroluje GalTech, może zostać wydana tylko wykwalifikowanemu oficerowi Floty.
— Niniejszym mianuję pana zbrojmistrzem kompanii — ciągnęła Slight. — Ma pan iść do podoficera zaopatrzenia i zabrać cały żel, jaki wpadnie panu w ręce. Jasne?
— Jasne, ma’am — strzelił obcasami Sunday. — Mogę odejść?
— Proszą iść — powiedziała poważnie Slight. — I niech pan nie wraca bez żelu; naprawdę musimy jak najszybciej odpalić te pancerze.
Kiedy zwalisty porucznik zamknął za sobą drzwi, obie kobiety wymieniły spojrzenia, a potem sierżant Bogdanovich, weteranka niezliczonych pól bitewnych, nieoczekiwanie zachichotała.
— Dwie godziny.
— Mniej — pokręciła głową Slight. — Nie jest głupi.
Porucznik Sunday wmaszerował do gabinetu podoficera zaopatrzenia, który na jego widok zaczął wstawać.
— Spocznij — machnął ręką porucznik. — Proszą siedzieć.
— Dzień dobry, panie poruczniku — powiedział starszy plutonowy. — Co mogę dla pana zrobić w ten… eee… niedzielny poranek.
Kombinacja nazwy dnia tygodnia i nazwiska oficera wyraźnie go zmieszała.
— Bez obaw — powiedział Sunday. — Męczę się z tym całe życie i już przywykłem. Dowódca kompanii przysłała mnie, żebym pobrał żel do pancerzy. Zostałem mianowany zbrojmistrzem, wieje mam uprawnienia.
— Żel, tak? — McConnel zmarszczył brew. — Chyba nam się skończył, sir. Indowy zużyli go w zeszłym miesiącu do dopasowywania pancerzy. Czekamy na zamówioną dostawę, ale… no wie pan, jak to jest z zaopatrzeniem z GalTechu.
— Cholera. — Sunday poważnie pokiwał głową. — Nic nie zostało? Ani jednej puszki? Nigdzie? Może ktoś ma odrobinę pod biurkiem?
McConnel przez chwilę przyglądał mu się z ukosa, potem pokiwał głową.
— No, być może jest jeszcze jedna puszka w kwaterze batalionu — rzekł.
Sunday oparł ręce na biodrach.
— Może powinienem skoczyć do kwatery batalionu i porozmawiać z…
— Dowódcą batalionu.
— Na pewno? — zdziwił się szczerze Sunday. — Na pewno nie chodzi o… nonie wiem… oficera operacyjnego albo starszego sierżanta sztabowego?
— Nie, poruczniku — odparł zdecydowanie McConnel. — Major O’Neal ma puszkę żelu. A przynajmniej tak mi dano do zrozumienia.
— Jasne. W takim razie ruszam do dowódcy batalionu po puszkę żelu. Aha, jeszcze jedno, plutonowy.
— Taaak?
— Chyba powinniście zadzwonić do dowódcy batalionu i powiedzieć mu, że przyjdę — wyszczerzył zęby Sunday. — Ale może… po miniecie pewne szczegóły naszej rozmowy. — Nachylił się nad biurkiem i przyjaźnie uśmiechnął. — Dobrze?
— Dobrze — uśmiechnął się w odpowiedzi McConnel. — Jak pan chce.
— To nic szczególnego, plutonowy — ciągnął Sunday, prostując się. — Czuję się tylko zobowiązany wspomnieć, że uczę się obsługi pancerzy wspomaganych, i jeśli mnie pamięć nie zawodzi, one same generują swoje nanitowe wyściółki. Co wy na to?
— Nie mam pojęcia, co powiedzieć, poruczniku — uśmiechnął się podoficer.
— Jestem też zobowiązany wspomnieć, plutonowy, że kiedy wojskowy zwraca się do drugiego wojskowego samym stopniem, oznacza to zazwyczaj, że go nie szanuje. Co wy na to?
Podoficer zaśmiał się.
— A ja na to zupełnie nic, sir.
— Proszę mi mówić Czołg, plutonowy McConnel — powiedział Sunday, wychodząc. — Tak mnie nazywają wszyscy przyjaciele.
22
— Panie majorze — powiedział z kamienną twarzą sierżant Pappas. — Na zewnątrz czeka porucznik Sunday i prosi, żeby poświęcił mu pan chwilę.
— Proszę wejść, Sunday! — zawołał O’Neal.
Sunday wkroczył do gabinetu, stanął na baczność i zasalutował.
— Sir, kapitan Slight wydała mi rozkaz zdobycia żelowej wyściółki do pancerzy! Dano mi do zrozumienia, że posiada pan ostatnią puszkę w całym batalionie!
Mike odchylił się w fotelu, niedbale odpowiedział na salut i strzepnął popiół z cygara.
— Kończy się, tak? A ja wysłałem puszkę do kompanii Charlie. Słyszałem, że ją zużyli, ale niech pan do nich idzie i zapyta, czy coś im nie zostało. Może pan też spróbować zdobyć trochę na własną rękę. Jak pan chce.
— Tak jest, sir! — zasalutował znów Sunday. — Proszę o pozwolenie kontynuowania poszukiwań, sir!
— Proszę kontynuować, Sunday — powiedział O’Neal, znów leniwie machając ręką. — I niech pan powie Slight, że żel nie rośnie na drzewach.
— Tak jest, sir! — Porucznik odwrócił się na pięcie i wyszedł. O’Neal pokręcił głową, kiedy sierżant Pappas wszedł do środka, zakrywając dłonią usta.
— Chichracie się, Gunny.
— Wcale nie — odparł były marinę. — Chichoczę, a to co innego.
— To chyba nie był dobry pomysł — powiedział O’Neal, zaciągając się cygarem. — Sunday jest bystry, a do tego już służył. Slight chyba przejedzie się na nim.
— Może — wzruszył ramionami sierżant. — Ale to stara i chwalebna tradycja. Co z nas byłaby za jednostka, gdybyśmy nie wysłali nowego porucznika na poszukiwanie czegoś, co nie istnieje?
— Nie wiem — uśmiechnął się Mikę. — Może jednostka bez dudziarza?
Sunday stał z zamyślonym wyrazem twarzy pod kwaterą batalionu; jedną rękę miał na biodrze, drugą powoli pocierał brodę. Rozejrzał się po niewielkim obozie, szukając inspiracji, aż jego wzrok spoczął na plakacie reklamującym nowy sklep zaopatrzenia sił naziemnych. Przez chwilę patrzył na niego z zastanowieniem, potem szeroko się uśmiechnął.
Pogwizdując, ruszył przed siebie. Każdy mijany żołnierz, który spojrzał mu w twarz, niemal natychmiast odwracał wzrok; to nie był wyraz twarzy, jaki chciałoby się widzieć u człowieka gabarytów buldożera.
Maggie Findley była niską, drobną brunetką. Miała siedemnaście lat i za rok, o ile jeszcze będzie żyła, skończy szkołę Central High School („Dom Smoków!"). Zgłosiła się do pracy w sklepie sił naziemnych z dwóch powodów: po pierwsze, to była praca, a w obecnych czasach niełatwo było o pracę, a po drugie, mógł to być niezły sposób poznania jakiegoś miłego faceta.
To była jej pierwsza samotna zmiana w kasie. Jak dotąd sobotni poranek był cichy i spokojny. Przed chwilą do sklepu wszedł jakiś wielki żołnierz i zniknął między półkami.