Kiedy zobaczyła, że zbliża się do niej, trochę się zdenerwowała; nie był wielki, był po prostu olbrzymi. Ale po chwili zauważyła srebrne belki porucznika i przestała się martwić. W końcu oficerowie są dżentelmenami. I właśnie w takim przyjemnym stanie umysłu spojrzała na to, co porucznik postawił na ladzie, i zaczerwieniła się aż po same uszy.
Tommy uśmiechnął się do młodej damy za ladą; według identyfikatora nazywała się Findley.
— Czy może ma pani trochę więcej tego na zapleczu? Na półce było tylko kilka opakowań.
— Eee… — Spojrzała na pudełko, a potem na oficera, i znów się zaczerwieniła. — Potrzeba panu… więcej? — pisnęła.
— Najlepiej by było, gdyby miała pani nie rozpakowany karton — powiedział, złośliwie się uśmiechając. — Mój dowódca kompanii i ja mamy… — wykonał kilka bliżej nieokreślonych gestów — pewne trudności.
— Już idę zobaczyć — powiedziała Maggie i pospiesznie czmychnęła zza lady w głąb sklepu.
Tymczasem Tommy stal przy kasie, pogwizdując cicho przez zęby. Potem wziął do ręki numer „Broni i amunicji", jednego z niewielu pism, które przetrwało załamanie rynku wydawniczego. Przerzucił kilka stron, oglądając projekt nowego desert eagle’a kaliber .65. Osobiście był zdania, że każdy człowiek mniejszy od niego samego fiknie na plecy przy próbie strzelania z czegoś takiego. Ale niektórzy po prostu czują się chorzy, jeśli nie mają największej w okolicy spluwy.
Sprzedawczyni wróciła, niosąc ukradkiem małe niebiesko-białe pudełko.
— Mamy… tylko z nazwą marki…
— To nic nie szkodzi. — Tommy odłożył pismo i sięgnął po portfel. — Właściwie to nawet lepiej.
— Zapakować w papier czy w folię? — spytała bez tchu Maggie, starając się unikać jego wzroku.
— W papier, ma się rozumieć — uśmiechnął się Tommy. — Proszę.
— Sierżancie Bogdanovich — powiedział niepewnie porucznik Sunday, wchodząc do gabinetu sierżanta. — Można prosić na chwilę?
— Oczywiście, sir — powiedziała Boggle, wstając, i skinieniem głowy wskazała paczkę. — To żel?
— Musiałem po niego iść do batalionu — odparł niejasno Tommy, otwierając drzwi do gabinetu dowódcy kompanii. — Proszę o pozwolenie wejścia, ma’am.
— Proszę wejść, Sunday — powiedziała kapitan Slight. — Znalazł pan żel?
— Niestety nie, ma’am — odparł Sunday, stając na baczność i robiąc smutną minę. — Wygląda na to, że cały żel zużyła kompania Charlie. Przypomniałem sobie jednak, że czasami można zamiast niego używać materiałów zamiennych — ciągnął, wyjmując z papierowej torebki opakowanie żelu do masturbacji i stawiając go na biurku dowódcy — i pomyślałem, że biorąc pod uwagę specyfikację, to może zaspokoić pani potrzeby.
Kapitan Slight zaczerwieniła się, a Bogdanovich zaczęła wyć ze śmiechu.
— Ależ oczywiście, plut… poruczniku. Przypuszczam, że… w niektórych sytuacjach to może być bardzo przydatny substytut.
Kapitan Slight z rozgoryczeniem pokręciła głową.
— Major O’Neal ostrzegał, żebym tego nie robiła.
— Myślę, że następnym razem powinna go pani posłuchać, ma’am — powiedziała Boggle, wycierając łzy. — Bardzo sprytne, poruczniku.
— Bałem się, czy nie przesadzam — przyznał Sunday. — Rozważałem, czy nie kupić zwykłej wazeliny, ale wtedy aluzja nie byłaby tak czytelna.
— Niech pan nie przegina — uśmiechnęła się Slight. — Zrozumiałyśmy. Dobrze, do rzeczy. Uznałam, że najlepiej umieścić pana u Kosiarzy.
— Tak jest, ma’am — powiedział Sunday ze zmieszanym wyrazem twarzy.
— Kosiarze to prawie wyłącznie weterani — ciągnęła. — Ich poprzedni sierżant plutonu dostał w Roanoke i przez jakiś czas będzie siedział w regeneratorach. Brakuje nam podoficerów, więc będzie pan swoim własnym podoficerem plutonu. Normalnie coś takiego zrzuciłabym na doświadczonego podoficera…
— Ale nie ma pani żadnych — powiedział z uśmiechem Sunday. — A ja jestem doświadczonym podoficerem. Kogo dostanę?
— No, oni wszyscy znaj ą się na swój ej robocie — odparła sierżant Bogdanovich. — Umieją walczyć.
— Ale w garnizonie sanie do wytrzymania — powiedział Sunday.
— Cóż, już dawno nie byliśmy w garnizonie — odparła dowódca kompanii. — Ale… Kosiarze Bravo bywają… uciążliwi. Nasza mała szarada była między innymi sprawdzianem…
— Jak znoszę takie dowcipy? — Sunday uśmiechnął się od ucha do ucha. — Lubią się bawić, tak? Ja też uwielbiam. Jestem mistrzem gier i zabaw.
— W takim razie powinno się panu tam spodobać — powiedziała Slight. — Coś jeszcze?
— Nie, ma’am — odparł porucznik, sięgając po nawilżacz. — Pójdę to oddać.
— Nie, nie. — Slight położyła rękę na opakowaniu. — Chyba to zatrzymam. Jako nauczkę. Niech pan idzie przygotować się na powrót pana ludzi; wrócą jutro rano, w większości skacowani i niezadowoleni.
— Tak zrobię, ma’am — powiedział Sunday, zasalutował i wyszedł.
Za drzwiami gabinetu zatrzymał się i w zamyśleniu wydął wargi.
— Przekaźnik, przyjrzyjmy się danym o Kosiarzach Bravo. Po proszę raporty z pola walki, najlepiej audio-wideo na żywo, i dane osobowe.
„Poznaj swojego wroga", pomyślał, śmiejąc się w duchu.
Major Ryan był zdania, że nic nie może zastąpić osobistej inspekcji budowy umocnień. Zwłaszcza w sobotę, kiedy jest największe prawdopodobieństwo, że wszyscy się obijają.
Ale dzisiaj pewnie będą zajęci, pomyślał. Już słyszał, jak drogocenne armaty pułkownika Jorgensena ostrzeliwują nadciągającą hordę. I rzeczywiście, na Murze wrzało jak w ulu; nawet podobnie wyglądał.
Mur miał ponad siedem kondygnacji w miejscu, gdzie przechodził przez wąwóz Czarnej Góry, a na każdym poziomie rozmieszczone było innego rodzaju uzbrojenie: od lekkich systemów przeciwlądownikowych Shrike po olbrzymie pola min kierunkowych longsword. W ciągu ostatnich pięciu lat tylko jeden atak dotarł do samego Muru, i został on zatrzymany właśnie przez miny.
Major wszedł na schody i spojrzał na drugą linię obrony. Dwudziesta trzecia dywizja wymieniła akurat sto trzecią, która wycofała się na tyły, podczas gdy czterdziesta dziewiąta właśnie pracowała przy okopach za Murem.
Okopy w założeniu miały ciągnąć się niemal nieprzerwaną linią od jednej strony strefy obronnej do drugiej, obejmując zintegrowane bunkry. Co najważniejsze, z pierwszej linii obrony miało nie być żadnego bezpośredniego przejścia na tyły. Jednak z powodu kłopotów ze wspieraniem dywizji obsadzającej Mur oraz przekonania, że Posleeni nie będą w stanie go sforsować przynajmniej przez rok, położono — na pozostałościach szosy 441 — drogę. Tak więc od Muru do magazynów zaopatrzenia korpusu prowadziła czteropasmowa autostrada. Dodatkowo wiele jednostek korpusu, które wspierały Mur, zostało wysuniętych do przodu, co oznaczało, że tkwiły teraz w drugiej i trzeciej linii okopów. W wielu przypadkach dowódcy tych sił z przeróżnych powodów, w tym wiecznie popularnych „względów bezpieczeństwa", kazali zasypać okopy, a nawet rozebrać bunkry. Zrobił się najgorszy burdel, jaki można sobie wyobrazić.
Jakby tego było mało, bezpośrednio za Murem rozciągał się parking dla setek pojazdów dowódców i sztabowców dywizji obsadzającej umocnienia, którzy uznali je za absolutnie nieodzowne do wypełniania codziennych obowiązków.
Właściwie parking kiedyś się tutaj rozciągał. Teraz go nie było; standardowa procedura operacyjna w całych Stanach Zjednoczonych lokowała dowódców wysuniętych oddziałów z ich jednostkami, i tylko nieliczni musieli jeździć w tę i z powrotem, a transport dla nich załatwiała „góra". Stąd też jeśli dowódca korpusu chciał porozmawiać z, powiedzmy, dowódcą dwudziestej trzeciej dywizji, wysyłał po niego humvee. I nie zatrzymywał go długo z dala od jego jednostki.