Выбрать главу

Później znowu rozmyślał o Betty Hadley i zapragnął, żeby było już dwadzieścia cztery godziny później, poniedziałkowy wieczór w Nowym Jorku, a nie niedzielny wieczór u stóp wzgórz Catskill.

Spojrzał na zegarek i stwierdził, że za kilka minut rozlegnie się dzwonek na kolację. Była to dobra wiadomość, ponieważ zakochany czy nie, był głodny.

Głód sprawił, że — zupełnie bez powodu — pomyślał o Claudzie Hooperze, który robił większość okładek do Surprising Stories. Keith zastanawiał się, czy powinien nadal brać od niego okładki. Hooper był fajnym gościem i niezłym artystą, umiał też rysować kobiety, na widok których ślina napływała do ust, ale po prostu nie potrafił narysować odpowiednio straszliwych goniących je potworów. Może po prostu nie miewał złych snów albo prowadził zbyt szczęśliwe życie rodzinne, albo z jeszcze innych powodów. W każdym razie większość fanów wierzgała. Jak Joe Doppelberg. To, co Doppelberg…

Rakieta księżycowa spadająca z powrotem na Ziemię pędziła szybciej niż dźwięk i Keith nie usłyszał jej ani nie dostrzegł, chociaż uderzyła zaledwie dwa metry dalej.

Błysnęło.

ROZDZIAŁ II

Purpurowy potwór

Nie doznał wrażenia przemieszczenia, nie poczuł żadnej zmiany czy ruchu, żadnego przeskoku w czasie. Było po prostu tak, jakby wraz z oślepiającym błyskiem ktoś wyrwał spod niego wiklinową ławkę. Jęknął przy zderzeniu z murawą, a ponieważ siedział wygodnie oparty, rozciągnął się jak długi. I leżał oto na plecach, patrząc na wieczorne niebo.

A właśnie widok tego nieba był najbardziej zdumiewający; nie mogło być tak po prostu, że wiklinowa ławka załamała się pod ciężarem Keitha czy też po prostu zniknęła — ponieważ stała dotychczas pod drzewem, którego teraz nie było. Nic nie zasłaniało ciemnobłękitnego nieba.

Keith najpierw uniósł głowę, a potem usiadł; chwilowo zbyt wstrząśnięty — nie na ciele, lecz na duchu — by wstać. Instynktownie chciał się zorientować w sytuacji, nim zawierzy swoim nogom.

Siedział na trawie, starannie przystrzyżonej trawie, pośrodku dziedzińca. Kiedy spojrzał za siebie, ujrzał stojący opodal dom. Zupełnie zwyczajny dom, ani trochę nie tak wielki i dobrze zaprojektowany jak dom pana Bordena. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego. W każdym razie Keith nie dostrzegł nigdzie śladu życia ani światła w żadnym z okien.

Przez kilka sekund patrzył na to, po czym odwrócił się i spojrzał w inną stronę. Trzydzieści metrów dalej, na skraju trawnika, na którym siedział, był żywopłot; po drugiej stronie żywopłotu rosły drzewa — w dwóch różnych rzędach, jakby po dwu stronach drogi. Były to wysokie i bardzo piękne topole.

Nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegł klonu — a ławka stała właśnie pod klonem. Nigdzie też nie dostrzegł nawet fragmentu ławki.

Keith potrząsnął głową, by rozjaśnić myśli, i wstał ostrożnie. Czuł lekkie oszołomienie, ale oprócz tego wszystko było w porządku. Cokolwiek mu się przytrafiło, nie był ranny. Stał spokojnie, aż oszołomienie minęło, po czym zaczął iść w kierunku furtki w żywopłocie.

Spojrzał na zegarek. Było trzy po szóstej. To niemożliwe, pomyślał; przecież właśnie minęła szósta, gdy siedział na ławce w ogrodzie pana Bordena. A gdziekolwiek znajdował się teraz, nie mógł dostać się tu w mgnieniu oka.

Przycisnął zegarek do ucha; wciąż tykał. Jednak to niczego nie dowodziło; może zegarek stanął w wyniku… w wyniku tego, co mu się przydarzyło, a potem znów zaczął chodzić.

Jeszcze raz spojrzał na niebo, aby ocenić upływ czasu, ale nic mu to nie dało. Przedtem było ciemno i teraz też. Srebrny księżyc znajdował się w tym samym miejscu, a przynajmniej w tej samej odległości od zenitu. Keith nie mógł niczego wywnioskować z jego położenia.

Furtka w żywopłocie prowadziła na asfaltową, trzy — pasmową autostradę. Nigdzie nie dostrzegł samochodów.

Wyszedłszy przez bramę spojrzał jeszcze raz na dom i zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej. Na jednym z filarów wisiała tabliczka głosząca: „Na sprzedaż, Agencja R. Blaisdell, Greenville, Nowy Jork”.

A więc wciąż musiał się znajdować niedaleko posiadłości Bordena, bo Greenville było najbliżej leżącym od niej miastem. Jednak to oczywiste; przecież nie mógł odejść daleko. Pytanie tylko, w jaki sposób mógł się znaleźć na innym miejscu w ułamku sekundy.

Jeszcze raz potrząsnął głową, chociaż czuł się zupełnie dobrze. Czyżby nagły zanik pamięci? Czy przyszedł tu nie zdając sobie z tego sprawy? Nie wydawało się to możliwe, zwłaszcza w tak krótkim czasie.

Stał patrząc na szeroką, asfaltową drogę między szpalerem topoli, zastanawiając się, w którą stronę pójść. Droga biegła prosto; widział ją aż do najbliższych wzniesień znajdujących się około pół kilometra dalej, ale nigdzie nie zauważył śladu ludzkiej obecności. A jednak gdzieś w pobliżu musiała być jakaś farma, bo za rzędem wysokich topoli rozciągały się pola uprawne. Może drzewa zasłaniały zabudowania. Może zdoła je dostrzec, jeśli przejdzie na drugą stronę szosy.

Był w połowie drogi, kiedy usłyszał warkot nadjeżdżającego samochodu; wciąż niewidocznego, ale zbliżającego się z lewej. Pojazd był bardzo hałaśliwy, skoro dał się słyszeć z takiej odległości. Keith ruszył dalej, a gdy się odwrócił, samochód znalazł się w zasięgu wzroku. Kierowca mógł się okazać równie cennym źródłem informacji, co farmer; a nawet lepszym, bo może da się namówić na podrzucenie Keitha do Bordena, jeśli będzie jechał w tym kierunku.

Samochód okazał się przedpotopowym fordem T. Keith uznał, że to dobry znak. Za studenckich czasów sporo podróżował autostopem i wiedział, że prawdopodobieństwo zabrania się samochodem jest wprost proporcjonalne do jego wieku i stopnia zużycia.

A nie było żadnych wątpliwości co do stopnia zużycia tego wozu. Wydawał się ledwie zdolny do pokonania wzniesienia, na które właśnie wjeżdżał; krztusił się i rzęził usiłując nabrać szybkości.

Keith zaczekał, aż samochód znajdzie się wystarczająco blisko, po czym wyszedł na drogę i zamachał rękami. Ford zwolnił i zatrzymał się.

Kierowca wyciągnął rękę i opuścił okienko po stronie Keitha — zupełnie niepotrzebnie, ponieważ i tak nie było w nim szyby.

— Podwieźć pana? — zapytał.

Wyglądał, pomyślał Keith, aż za bardzo typowo na farmera. Żuł nawet długie źdźbło słomy o barwie swoich włosów, a wyblakły niebieski kombinezon harmonizował z jego wyblakłymi niebieskimi oczami.

Keith postawił nogę na stopniu i schyliwszy głowę wetknął ją w otwarte okno, tak by być słyszanym poprzez kaszel silnika i blaszany grzechot, który dochodził ze wszystkich części pojazdu, nawet gdy samochód stał w miejscu.

— Chyba zabłądziłem — powiedział. — Czy nie wie pan, gdzie znajduje się, posiadłość pana Bordena?

Farmer przesunął źdźbło w drugi kąt ust. Zamyślił się głęboko, marszcząc brwi w wysiłku.

— Nie — rzekł w końcu. — Przy tej drodze nie ma takiej farmy. Może między wzgórzami; nie znam tam wszystkich.

— To nie jest farma — powiedział Keith — tylko duża posiadłość wiejska. Właściciel jest wydawcą gazet. Dokąd prowadzi ta droga? Do Greenville?

— Taak. To tam, w tym kierunku, co jadę, jakieś piętnaście kilometrów. W przeciwnym kierunku dojeżdża się przy Carteret do autostrady z Albany. Podwieźć pana do Greenville? Chyba tam panu powiedzą, gdzie mieszka ten Borden.

— Jasne — odparł Keith. — Dzięki.

Farmer sięgnął ospale i pokręcił korbką, która podnosiła okienko bez szybki.