Выбрать главу

Linia tramwajowa oraz aleje Surf i Mermaid (przy tej ostatniej było najwięcej sklepów) dzieliły Coney Island na trzy, a czasem na cztery segmenty. Niektóre ulice miały domy mieszkalne między plażą i Surf Avenue, inne nie. Całą działkę pierwszorzędnego terenu między Surf Avenue i deptakiem zajmował otwarty tylko w lecie katolicki sierociniec dla chłopców, którzy przyjeżdżali tam, jak sądzę, wyłącznie na krótko. Z blond włosami i mleczną, upstrzoną piegami cerą sprawiali na nas wrażenie niezbyt zdrowych, kiedy przyglądaliśmy się im przechodząc; my też, z naszymi opalonymi smagłymi twarzami, musieliśmy im się wydawać dziwni i egzotyczni. Aleje biegły równolegle do siebie, poczynając od wysokich ogrodzeń i strzeżonych wjazdów do Sea Gate na krańcu Coney Island aż do końcowej stacji metra BMT w dzielnicy rozrywek. Każdy z leżących między nimi trzech segmentów był gęsto zaludniony i każdy kwartał ulic stanowił zwartą miniaturę rządzącej się własnymi prawami wioski. Największa z alei, Surf Avenue, biegła dalej za stację metra, mijając wesołe miasteczko, karuzele, diabelskie młyny i inne atrakcje; linia tramwajowa, która zaczynała się przy Sea Gate, ostatni przystanek miała daleko za Coney Island, w Sheepshead Bay.

Choć sławna i zamieszkana przez zapobiegliwy solidny ludek, Coney Island nie imponuje zbytnio rozmiarami i właściwie nie jest wyspą, lecz szerokim na nie więcej niż pół mili piaszczystym cyplem, z oceanem po jednej i zatoką Gravesend po drugiej stronie. Na niewielkim, z pewnością nie szerszym niż dwieście jardów, odcinku ulicy między Surf Avenue i linią tramwaj ową Norton's Point, stały cztery dwu- lub trzypiętrowe bloki mieszkalne i kilka mniejszych, jedno- albo dwurodzinnych domków i na dworze było zawsze dość rówieśników, żeby w coś zagrać. Starsi chłopcy potrzebowali często zawodników do skompletowania drużyny i uczyli nas wtedy rzucać i łapać piłkę. Były i dziewczynki. Moja siostra, zbliżająca się teraz do osiemdziesiątki i mieszkająca na Florydzie, wciąż przyjaźni się z kilkoma kobietami, które poznała wtedy na podwórku. I zawsze byli rodzice, przeważnie uśmiechnięte matki, obserwujące nas radośnie z okien, gdy graliśmy w piłkę, bawiliśmy się w berka albo jeździliśmy na wrotkach. Kiedy pozwalały na to domowe obowiązki i pogoda, znosiły na dół krzesła, siadały przed domami po obu stronach ulicy i rozmawiały w jidysz ze sobą i po angielsku lub w mieszance obu języków z nami.

W pogodne popołudnia zjawiała się tam regularnie mieszkająca obok pani Shatzkin, dźwigając w czarnym ceratowym worku duży garnek ze świeżymi i wciąż ciepłymi domowej roboty knedlami – grubymi, okrągłymi pierogami z ziemniaczanym farszem sowicie doprawionym pieprzem oraz przypaloną na brązowo cebulką w specjalnym cieście jej wynalazku – które smażyła na oleju roślinnym i za pomocą których wiązała koniec z końcem. Robiła również inne knedle, nadziewane kaszą gryczaną. Oba rodzaje były palce lizać i kosztowały po pięć centów sztuka. Moja matka bardzo je lubiła i często wołała, żebym zjadł kawałek. Niejaka pani Gelber, która mieszkała za rogiem na Surf Avenue, przyrządzała w swojej kuchni i sprzedawała coś, co nazywaliśmy „jabłkami w galaretce". One również kosztowały piątaka. Wkrótce robiła ich dosyć, żeby zaopatrywać stragany w wesołym miasteczku. A pani Shatzkin wynajęła niebawem duży lokal na rogu i zatrudniwszy kilka pań w średnim wieku – prawdopodobnie swoje krewne, gdyż były do niej bardzo podobne – przyrządzała knedle na oczach wszystkich i sprzedawała je klientom na ulicy; potem rozwinęła interes, otwierając bar na bardziej uczęszczanym deptaku i zaopatrując również inne stragany. Co najmniej cztery pokolenia Shatzkinów, wszyscy z takimi samymi rumianymi gębami i dużymi brązowymi piegami, utrzymywały się z knedli produkowanych przez założycielkę kwitnącej dynastii.

Inne kobiety przychodziły często z tackami sezamek i podobnych łakoci, które kosztowały dwa centy za sztukę. Wczesnym wieczorem wiosną, latem lub jesienią na ulicy i podwórkach letnich bungalowów pojawiała się czasami zażywna czarna kobieta śpiewająca w jidysz z całkiem niezłym żydowskim akcentem. Jeśli byliśmy na górze, matka zawijała zawsze kilka centów w strzępek gazety i rzucała je z okna, tak samo jak to czyniła w stosunku do innych ulicznych artystów, umilających nam czas grą na skrzypcach lub akordeonie. Choć pozbawiona mojego wilczego apetytu, była na równi ze mną amatorką dobrego jedzenia. Lubiła zwłaszcza słone wędzone potrawy. Pod koniec życia spróbowała w tajemnicy bekonu i natychmiast uznała jego smak za wyborny. Któż by się z nią nie zgodził? Uwielbiała również wędzoną bieługę.

Tak jak ja. Jestem do niej podobny, ale wyższy. Wysokie płaskie i szerokie czoło, duża twarz o wystających kościach policzkowych, zdecydowane, czasami wydęte wargi. Niedawno mój przyjaciel Marvin, który mieszka ode mnie szmat drogi i z którym nie widziałem się od kilku lat, zdumiał się, jaki jestem do niej podobny. Moja siostra i brat w miarę upływu lat coraz bardziej upodobniają się do siebie. Mają duże jasnoniebieskie oczy. Moje są, tak jak u matki, piwne.

Każdy na Coney Island robił, co tylko mógł i co mieściło się w granicach prawa, żeby zarobić tyle pieniędzy, ile potrzebował, i tak się składa, że tym, których znam, powiodło się całkiem nieźle. Wszyscy nasi ojcowie pracowali, podobnie jak starsi bracia i siostry, gdy pokończyli już szkoły i zrobili maturę. Prawie nikt nie myślał wtedy poważnie o wyższych studiach – brakowało ochoty i nie można było sobie na nie pozwolić. (Mój brat Lee chciał iść do college'u i oddałby wszystko, żeby móc studiować, twierdzi Sylvia). Kilka lat przed skończeniem przeze mnie szkoły Lee zwrócił się o przysłanie katalogów i formularzy do takich uczelni jak MIT, Oberlin, Harvard, Yale i innych o podobnie wysokim poziomie, których czesnego w żaden sposób nie zdołałbym opłacić i na które na pewno nie zostałbym przyjęty. Kiedy po wojnie przyjęto mnie na Uniwersytecie Nowojorskim do Phi Beta Kappa – w równym stopniu dzięki sukcesowi, jakim było ukazanie się w druku moich opowiadań, co osiągnięciom naukowym – nie miałem pojęcia, co to za stowarzyszenie. Ale mój brat wiedział i aż pokraśniał, taki był ze mnie dumny. „Jakieś Phi Beta Kappa", brzmiał jego radosny komentarz f propos mojej ignorancji. Dla Lee było już jednak za późno na studia i nie wiem, czy to nie spełnione pragnienie stanowiło dla niego kolejne bolesne rozczarowanie, czy też tylko nie zaspokojoną zachciankę. Miał rakietę tenisową, którą trzymał w drewnianej prasie w garderobie. Nigdy nie widziałem, żeby jej używał, i nie wiem, skąd się wzięła. Może z któregoś z letnich obozów, gdzie pracował jako wychowawca. Miał również odznakę Czerwonego Krzyża, którą dostał w tym samym czasie za uratowanie komuś życia. Chwilami potrafił być niesamowicie arbitralny, krytyczny i nieprzejednany w bardzo drobnych sprawach – na przykład, jaki chleb jest najlepszy do jakiego rodzaju sandwicza. Ale z natury był uprzejmy i dobrze wychowany, zwłaszcza wobec obcych.

Przez jakiś czas, bardzo zresztą krótki, uległem w wieku osiemnastu lat podszeptom konformizmu i zgodziłem się złożyć podanie o przyjęcie na wieczorowe kursy w Brooklyn College. Moje stopnie ze szkoły średniej były lepsze od przeciętnych i zostałem przyjęty. Zapisując się ospale na zajęcia któregoś wieczoru przed rozpoczęciem semestru, uznałem jednak pod wpływem nagłego impulsu, że o wiele bardziej zależy mi na najbardziej nawet ubogim życiu towarzyskim, i rzuciłem studia, nim jeszcze je zacząłem. Kiedy nadeszła pora, że mogłem się uczyć, naprawdę czułem, że mogę studiować, chciałem to zrobić i zrobiłem. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i poszedłem na studia, podobnie jak milion albo dwa miliony innych weteranów ostatniej amerykańskiej wojny, którym rząd federalny wypłacał niewielkie stypendium i pokrywał prawie wszystkie koszty kształcenia.