Выбрать главу

W Brooklynie, kiedy nie mieliśmy jakichś specjalnych planów, to, dokąd szliśmy i co robiliśmy, zależało często od tego, kto dysponował samochodem. Któregoś wieczoru jedyny samochód miał Heshy Bodner. Pewien starszy osobnik o imponującej tuszy i tężyźnie fizycznej, niejaki Louie Blizna, przypomniał sobie, że on i jego wielki pies mają do załatwienia kilka spraw w innych częściach Brooklynu i dolnego Manhattanu.

– Czyje to kombi stoi przy krawężniku? – zapytał Louie Blizna, zaglądając do Szczęściarza.

Heshy udał, że nie słyszy.

– Heshy'ego – poinformował młodszy palant, niejaki Dave Plamka, pokazując usłużnie ręką właściciela.

I przez kilka następnych godzin Heshy brał udział w niespokojnej i niebezpiecznej przejażdżce.

Profesja Louiego Blizny miała coś wspólnego ze związkowcami w tawernach i małych restauracjach; albo prowadził działalność związkową, albo ją zwalczał. Tego wieczoru spotykał się z ludźmi przed kolejnymi barami, podczas gdy Heshy i pies mieli przykazane czekać w samochodzie. Rozmowy, choć szybkie i prowadzone półgłosem, były gwałtowne. Raz czy dwa zabrali kogoś z jednego miejsca i podwieźli w inne. Kiedy do samochodu wsiadł kolejny facet, wielki pies przeniósł się na fotel obok Heshy'ego. Jakiś biedak dostał po buzi przed pogrążonym w ciemności barem; Louie Blizna przyglądał się temu ze skupieniem, zachęcając gestami bijącego. Zanim skończyli, zdarzył się nawet rabunek. Na stacji benzynowej, której pracownik nie był zbyt uprzejmy, Louie i jego przyjaciel uznali, że mogą równie dobrze zabrać gotówkę. Heshy i pies nie wysiadali z samochodu podczas całej podróży, z wyjątkiem kilku razy, kiedy Heshy pozwolił psu wysikać się na oponę. Pies był dogiem.

– Dzięki, Heshy – powiedział Louie Blizna, wysiadając przed Bistrem Szczęściarza. – Niedługo znów się przejedziemy.

Migracja z Coney Island po wojnie nie była, przynajmniej na początku, ucieczką białych przed napływem ludzi, którzy mieli ciemniejszą skórę i jeszcze niższy ekonomiczny status. To przyszło później (i trwa, a funkcjonujące obawy i uprzedzenia wydają się obejmować w równym stopniu lęki o podłożu rasowym, jak ekonomicznym i społecznym). Ten proces wynikał raczej z optymistycznej chęci polepszenia sobie warunków życia w reakcji na atrakcyjne możliwości, które wyłoniły się po naszym zwycięstwie w wojnie. Do najbardziej sensownych i bogatych należały te, które zapewniła ustawa o byłych poborowych. Oprócz oczywistego dobra, jakim było otwarcie drogi na wyższe studia tym, którzy, realistycznie myśląc, nigdy nie zamierzali ich podejmować, powstrzymała ona kilka milionów ludzi przed równoczesnym wejściem na rynek pracy i zapobiegła niepokojom, które mogło wywołać to zjawisko. Silnemu impulsowi do pięcia się w górę towarzyszyła coraz większa atrakcyjność przedmieść dla tych, którzy mieszkali w zatłoczonych miastach (wielu ludzi z tych samych peryferii pragnęło z kolei przenieść się do zatłoczonego śródmieścia) oraz łatwość, z jaką można było zaspokoić świeżo obudzoną ambicję posiadania własnego domu. Zaraz po wojnie w miejscu, gdzie było wtedy szczere pole, powstał najpierw Levittown na Long Island, a potem zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu podobne osiedla, oferujące atrakcyjne domy za bajecznie rozsądną cenę, ze śmiesznie niskimi opłatami wstępnymi, niewielkimi odsetkami i rządowymi dotacjami udzielanymi na mocy ustawy o poborowych. Willie Siegel z mojej ulicy na Coney Island (który jako dorosły stał się Billem Siegelem, podobnie jak mnie nie nazywano już Joey, lecz Joe) był pierwszym znajomym w moim wieku, który kupił sobie własny dom na przedmieściu, i zapewne pierwszym, który dokonał tego kwantowego skoku w dorosłość i go w ogóle zapragnął.

Ja wyjechałem na dobre z Coney Island po moim małżeństwie w październiku 1945 roku, pięć miesięcy po zwolnieniu z wojska. Po roku w Anglii i dwóch latach nauczania w Pensylwanii osiedliśmy na Manhattanie w imponującej kamienicy z kontrolowanym czynszem, windami, odźwiernymi oraz windziarzami i mieszkałem w tym budynku przez następne dwadzieścia osiem lat, aż do ostatniej separacji, która doprowadziła do rozwodu.

Davey Goldsmith wyprowadził się wkrótce do mieszkania w Brighton, blisko wszystkich swoich znajomych; Marty Kapp najpierw zamieszkał w Riverdale, na północ od Manhattanu, a potem w New Jersey; Lou Berkman założył swoją hurtownię artykułów sanitarnych w Middletown, w stanie Nowy Jork. Wszyscy się pożeniliśmy – wszyscy koło dwudziestki. Rodzina Lou, podobnie jak moja, mieszkała w Brooklynie i widywaliśmy się tam równie często jak na Manhattanie. Marvin Winkler jeszcze przed wojną przeprowadził się z rodziną z Sea Gate na Coney Island do Ocean Parkway. Albie Covelman też przeniósł się wtedy z rodziną gdzieś koło Bensonhurst. Właśnie po partyjce bezika w domu Albiego któregoś leniwego niedzielnego popołudnia w grudniu usłyszeliśmy o ataku na Pearl Harbor i stwierdziliśmy kategorycznie, że Japońcom odebrało rozum i że zostaną pobici w tydzień albo dwa. To, że Hitler wypowiedział nam wojnę, zanim my wypowiedzieliśmy ją jemu, było doniosłym wydarzeniem, które uszło jakoś mojej uwagi. (Gdyby Hitler nie popełnił tego błędu, wojna w Europie mogła potoczyć się zupełnie inaczej i…?).

George Mandel także wyprowadził się wcześniej z rodziną do innej części Brooklynu. Po wojnie, kiedy studiowałem na Uniwersytecie Nowojorskim, miał obszerną garsoniero-pracownię na poddaszu, gdzie mógł malować i pisać. Mieściła się niedaleko Greenwich Village i mojej szkoły i zaglądałem tam często, podobnie jak Danny Książę i Marvin Winkler. Wszyscy wpadliśmy w ekstatyczne zdziwienie, kiedy za cenę dwudziestu pięciu tysięcy dolarów sprzedane zostały prawa do paperbacku, jego pierwszej powieści, Flee the Angry Strangers, opublikowanej w 1953 roku. Przypadająca mu z tego połowa wydawała się fortuną. Dwanaście i pół tysiąca było wtedy rzeczywiście fortuną dla kogoś utrzymującego się głównie z renty inwalidzkiej po odniesionej na wojnie ranie i dla kogoś takiego jak ja, kto pracował jako asystent na uczelni, a potem jako copywriter w agencji reklamowej za te same nędzne sześćdziesiąt dolarów tygodniowo. Wydawało mi się, że ja też mogę któregoś dnia spróbować napisać powieść, jeśli tylko uznam, że mam wystarczające kwalifikacje, by ją skończyć. Jak się okazało, dopiero po ukończeniu trzydziestki uznałem, że mam wystarczające kwalifikacje, żeby ją zacząć.

Już tam nie bywam. Z mojego domu w East Hampton jest daleko na Coney Island. Nie wybrałbym się tam, nawet gdyby było bliżej. Przyjaciele rozproszyli się. Ich rodzice nie żyją. Jedynymi moimi znajomymi, którzy wciąż tam mieszkają, są Sandy Kern, wdowa po Irze, chłopaku, z którym chodziłem do tej samej klasy w podstawówce i szkole średniej, i Frances Goodman, przyjaciółka i równieśniczka mojej siostry. Ale obie mieszkają w Sea Gate, za ogrodzeniem, strzeżone przez ochroniarzy. Tuż obok mają plażę i ocean, pogoda w zimie i w lecie jest łagodniejsza niż w innych częściach miasta, lecz one mieszkają tam przede wszystkim z powodu kojącego poczucia bezpieczeństwa oraz spokoju ducha, jakie zapewnia homogeniczna przystań.

Za ogrodzeniem niewiele zostało z dzielnicy żydowskiej. Dwadzieścia lat temu, gdzieś koło roku 1978, wybrałem się z powrotem na Coney Island w związku z pisaną wówczas powieścią „Gold jak złoto", żeby zobaczyć, co się zmieniło. Już samo to, że spotkałem się z Marvinem w barze przy Mermaid Avenue, świadczyło o wielkiej zmianie – zmianie, która zaszła w nas, bo spotykaliśmy się w barze, i zmianie naszej starej Coney Island, gdzie bar, ten konkretny bar, stał się jedynym miejscem, w którym mogli się czuć bezpiecznie i spotykać ze sobą wciąż mieszkający tam starzy mieszkańcy. Dymek też był tam tego wieczoru i wtedy go po raz ostatni widziałem. Starzeje się, przyznał, jak zawsze się uśmiechając i śmiejąc, a potem wyjaśnił, co go skłoniło do tego wniosku. Tego lata sprzedawał lody na plaży i wszedł w drogę mniej więcej dwudziestoletniemu Włochowi z dolnej części Coney. Żaden z nich nie lubił konkurencji i każdy uważał to miejsce za swoje wyłączne terytorium. Włoch, niczym przeniesiony z innego czasu i miejsca Quasimodo, zaproponował Dymkowi, że jeśli nie ma nic przeciwko, rozstrzygną tę sprawę za pomocą pięści, pod deptakiem.