Выбрать главу

– Stąd już nie wyjdziemy – mówił Alberto Pelaez do młodych Chorwatów, zdjętych paniką. Alberto był urodzonym pesymistą i na wszystkich wojnach czuł się okropnie. Mimo to wracał wielokrotnie, choć nikt go nie zmuszał i torturowały go okrutnie wyrzuty sumienia, jeśli przepuścił coś ważnego. Był w tym podobny do Julio Fuentesa z “El Mundo", który fatalnie czuł się pośród bomb, ale czuł się jeszcze gorzej, kiedy pośród bomb nie był.

Tamtej nocy, gdy chronili się przed serbskim atakiem w ubikacji hotelu Dunav w Vukovarze, przy płomieniu świecy, dziennikarze wyciągnęli butelkę Jacka Danielsa, żeby lepiej znieść sytuację. Od czasu do czasu jakiś bliższy wybuch wstrząsał ścianami. Chorwaccy żołnierze, skuleni w kącie, trzymali się za głowy i patrzyli na reporterów, jakby byli stadem wariatów. Zastanawiali się, co też oni wyprawiają.

– Dlaczego tu jesteś? – jeden z nich spytał Manuela.

– Nigdy o to nie pytaj – odpowiedział Argentyńczyk.

– Ja tu jestem, bo się rozwiodłem – ktoś powiedział. – Niech ma za swoje.

Nikt nie zakwestionował mrocznej logiki tego wyjaśnienia. Marquez spał między nimi jak suseł, obojętny na bomby spadające obok, na smród z zatkanych pisuarów i na rozmowy.

– Ja nie chcę umierać – powiedział Alberto, pół żartem, pół serio.

– Ja też nie.

– Ani ja.

– Może byście się wreszcie zamknęli. Ale wcale się nie zamknęli, bo napięcie rozstrają nerwy i rozwiązuje język. Butelka krążyła wokół i meksykański dźwiękowiec razem z Manuelem, trochę wstawieni, zaczęli śpiewać rancheras. Barles poszedł ze śpiworem położyć się wyżej, w hotelowym hallu, obok betonowego filaru, w ciemności sprawiającego wrażenie dość solidnego, a Gervasio Sanchez, który był jego przyjacielem, poszedł po niego, żeby jednak wrócił. Kiedy nie udało mu się go przekonać, spędził resztę nocy, leżąc obok, dla towarzystwa. Obu oświetlał od czasu do czasu blask bomb wybuchających na dworze.

– Jeśli mnie zabiją dziś w nocy – powiedział Gervasio – nigdy ci tego nie daruję.

Gerva Sanchez był jednym z najlepszych ludzi, którzy opisywali tę wojnę. Zaczął jako wolny strzelec na wojnach w Ameryce Łacińskiej, w Salwadorze i w Nikaragui, a teraz pracował dla “Cover" i dla “El Pais" i wysyłał korespondencje do swojego rodzimego dziennika, “El Heraldo de Aragón". Ciągle ryzykował, zarabiając na życie to po jednej stronie, to po drugiej, a po czasach Vukovaru i Osijeka długie miesiące spędzał w Sarajewie. Można go było spotkać, jak chodzi pieszo ulicami bośniackiej stolicy, dźwigając swoje aparaty fotograficzne, w zniszczonej kurtce reporterskiej koloru khaki, nałożonej na kamizelkę kuloodporną, kupioną z drugiej ręki.

– A ty dlaczego tu jesteś? – spytał go Barles złośliwie, tamtej nocy w hallu hotelu Dunav w Vukovarze.

– Bo lubię – odpowiedział Gervasio skromnie, po cichu.

Poza tym, że był dobrym człowiekiem, Gerva Sanchez był wspaniałym fotografem wojny. W ostatnich czasach często pracował razem z Alfonso Armadą z “El Pais", młodym chłopakiem w okrągłych okularach, który odniósł sukces jako autor sztuk teatralnych, ale pojechał do Sarajewa w czyimś zastępstwie i tak mu się spodobało, że nie dał się stamtąd odwołać. Byli nierozłączni, jak Lelum i Polelum.

Wspomnienie Gervasia wywołało uśmiech na twarzy Barlesa. Myśląc jednak o Vukovarze, nie miał wielu powodów, żeby się uśmiechać. Żaden z chorwackich żołnierzy, których wtedy poznali, już nie żył, pozostał po nich tylko film w archiwach Telewizji Hiszpańskiej. Kiedy miasto upadło, Serbowie zamordowali wszystkich jeńców w wieku poborowym, łącznie z Gruberem. Gruber był komendantem przyczółka Borovo Naseije, gdzie Marquez i Barles zazwyczaj przychodzili podczas walk, bo tam można było się poruszać jak się chciało. Pewnego razu Gruber nawet zorganizował kontratak i odbił pobliski budynek, o pierwszej w południe, przy bardzo dobrym świetle, po to, żeby mogli zrobić zdjęcia. Kontratak się nie udał, ale udało im się dotrzeć do zniszczonych serbskich samochodów opancerzonych, gdzie sfilmowali zwłoki żołnierzy federalnych, leżące na ziemi, zanim żywi Serbowie nie zmusili ich do wycofania się. Kapitan Gruber miał 24 lata, był wielokrotnie ranny, a ostatnie dni – z kompletnie podziurawionym płucem i stopą amputowaną w kostce – spędził razem z setkami innych żołnierzy w podziemiu szpitala, gdy promień strefy obrony zmniejszył się do kilku metrów. Kiedy przyszli Serbowie, wyciągnięto go na zewnątrz razem z innymi i wszystkich zabito kulą w kark. Wszyscy, Gruber i chłopcy z Borovo Naseije, Matę i Bośniak Mirko, nawet Rado, drobny blondynek, który zakochał się w Jadrance, tłumaczce, wszyscy teraz leżeli w zbiorowych grobach i zmieniali się w nawóz dla pól kukurydzy.

Ta sama Jadranka, platoniczna miłość małego Rado, siedząca teraz w nissanie i notująca wiadomości nadawane przez radio, podniosła głowę i spojrzała przestraszona na Barlesa, kiedy otworzył drzwiczki samochodu. Dziennikarz zastanawiał się, czy ona też pamięta Grubera i resztę chłopaków z Vukovaru. Myślał, że tak, choć Jadranka nigdy nie chciała o tym mówić, jakby starała się zapomnieć zły sen. Vukovar był dla niej chrztem bojowym – zaczęła jako płomienna patriotka, a teraz była całkowicie rozczarowana polityką i wojną, ludźmi, którzy pociągali za sznurki i tego, i tego. W 1992 zrezygnowała z wysokiego i wpływowego stanowiska w rządzie Tudźmana i wróciła na uniwersytet w Zagrzebiu, gdzie wykładała języki hiszpański i kataloński. Czasem robiła tłumaczenia dla ambasady hiszpańskiej, a na front wracała bardzo rzadko, tylko po to, żeby pracować razem z Barlesem i Marquezem, po 130 dolarów za dzień. Łączyły ich wyjątkowe więzy, przy nich trzy lata wcześniej odkryła wojnę, jeżdżąc po Chorwacji od Petrinji po Osijek, od Vukovaru po Pakrac; jej zawodowy życiorys tłumaczki latem i jesienią 1991 roku zawierał nazwy wszystkich najgroźniejszych bitew wojsk Federacji Jugosłowiańskiej z nacjonalistami chorwackimi. Była ciemnowłosa, wysoka i słodka, z włosami przedwcześnie przetkanymi siwizną, i twierdziła, że wiele siwych włosów było wynikiem współpracy z Marquezem i Barlesem. Nienawidziła korridy i uważała, że Hiszpanie nazbyt lubują się we krwi, co w ustach Chorwatki zakrawało na kpinę.

– Wszystko to razem źle wygląda – powiedziała Jadranka, wyłączając radio.

– Zauważyłem.

– Armija idzie w kierunku Cerno Polje. Jeśli dotrą tutaj, odetną drogę.

Dziennikarz zaklął wyraźnie, głośno i dosadnie. Szlag by to, jeśli Muzułmanie odetną drogę, trudno będzie stąd się wydostać. Zwłaszcza ona, ze swoim nazwiskiem – Vrsalović – nie przejdzie wolno przez żadną kontrolę Armii, mimo swojej oenzetowskiej akredytacji.

– Jak w Jasenovacu – mruknął Barles.

– Jak w Jasenovacu – powtórzyła, uśmiechając się z niepokojem.

Parę lat wcześniej, kiedy serbskie czołgi zamykały pierścień wokół Dubicy, wydostali się z Jasenovaca, jadąc na pełny gaz drogą, która dziesięć minut później została odcięta. Zanim wyjechali z Dubicy, Barles zdążył uratować z płonącego kościoła dwa osiemnastowieczne mszały i niewielkie stare płótno przedstawiające świętego Mikołaja, które wyciął z ramy czterema cięciami swojego victorinoxa.