Выбрать главу

Teraz wszystko latało w powietrzu. Armija, wściekła z powodu mostu, wymiatała po całym brzegu. Barles dostrzegł czterech ostatnich Chorwatów wyskakujących z lasu i pędzących w kierunku gospodarstwa.

– Idziemy? – zapytał Marquez.

– Masz go?

– Mam.

Kule kalibru 12,7 mm tłukły się o asfalt. Barles zsunął się po skarpie, wiedząc, że Marquez filmuje go cały czas od tyłu w czasie ich ucieczki. Kolejny pocisk eksplodował na górze, gdzieś na drodze. Przebiegli jakieś trzydzieści metrów, pod osłoną skarpy, błoto zachlupotało im pod stopami, kiedy przekraczali przydrożny strumyk, zanim wyszli na drogę. Szum strumyka stanowiłby dobre tło dla odgłosu wybuchów, pomyślał Barles, nim wspiął się na asfalt.

Zatrzymał się i wziął podaną mu przez Marqueza kamerę.

– Sfilmowałeś czołgi?

– Były poza kadrem, nie mogłem zmieniać planu.

– Trudno.

Oddał mu kamerę, kiedy już byli z powrotem na górze. Kule tłukły się dalej jak szalone, wystrzeliwane spoza dymu, który już zaczynał rzednąć. Zęby tylko temu kretynowi nie wpadło do głowy znów filmować. Zęby tylko temu kretynowi. Żeby tylko.

Stojąc na środku drogi, jakby stał na środku Grań Via w centrum Madrytu, Marquez zarzucił kamerę na ramię i spokojnie ustawił kolejny plan do ujęcia. Zoom na całość mostu, potem zbliżenie pokrzywionej blachy z tej strony, a potem części uniesionej do góry, jakby to był most zwodzony. Barles dokładnie widział, jak jedna z kuł kalibru 12,7 mm odbija się po ziemi, a potem toczy niemal do stóp kamerzysty.

– Ściemnienie – powiedział Marquez.

Czyli koniec pracy, więc znów rzucili się do ucieczki. Nie jest to proste, kiedy biegniesz przykurczony i strzelają do ciebie; to jest bardzo męczące, a potem masz potworne zakwasy, zwłaszcza jeśli twoje spodnie są uwalane błotem i gliną. Zatrzymali się przy zniszczonej bramie do zagrody, żeby złapać oddech. Zabita krowa ciągle leżała na podwórzu, drzwi były otwarte na oścież, dom robił wrażenie opuszczonego. Mam nadzieję, że ten dureń w końcu uciekł, przeleciało Barlesowi przez myśl. I że Jadranka czeka na nas w nissanie.

– Przy odrobinie szczęścia dotrzemy na czas, jeszcze na emisję – powiedział Marquez.

Barlesowi wystarczyłoby, żeby dotarli do samochodu, ale tego nie powiedział. Dalej posuwali się wzdłuż ogrodzenia gospodarstwa, w parowie, słysząc wybuchy pocisków z moździerza po drugiej stronie. Za zakrętem natknęli się na czterech Chorwatów, którzy uciekli z lasu. Siedzieli oparci plecami o ścianę, pod jej osłoną palili papierosy, nie decydując się na przebiegnięcie ostatniego odcinka do zakrętu. Tam właśnie celował moździerz.

– Nie iść – poradził jeden z nich. – Dużo bum-bum.

Był to rosły Chorwat, z posiwiałymi wąsami. Wszyscy wydawali się bardzo zmęczeni. Ten, który się odezwał, popatrzył z ciekawością na kamerę, a potem zamachał rękami, naśladując eksplozję.

– Dużo bum-bum – powtórzył i wskazał na jednego ze swych towarzyszy, młodego chłopaka z głową ogoloną aż po czubek, który zrobił gest opuszczania dźwigni.

– Oto i artysta – powiedział Barles. A Marquez zarzucił na ramię kamerę, żeby sfilmować chorwackiego sapera, który teraz ułożył palce w kształt litery V jak victoria.

– Victorię mam w dupie – powiedział Marquez, po czym wyłączył kamerę i zapalił papierosa.

– Idziemy – powiedział Barles.

Spojrzeli na odcinek drogi, który musieli przebiec bez żadnej osłony, zanim schronią się za zakrętem przy nissanie. Trzydzieści metrów, pod przerywanym ostrzałem moździerza. Całe szczęście, że pociski karabinu maszynowego tutaj nie dolatywały.

– Ty zostań – nalegał Chorwat. – Dużo niebezpiecznie.

Barles patrzył na zegarek. Piętnaście minut drogi do Cerno Polje i niemal godzina do miejsca emisji, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Peyrot zarezerwuje im miejsce w układzie satelity i jeśli przekażą wszystko tak jak mają, zdążą na wiadomości. Jeśli uda im się wydrzeć parę minut, a Franz albo Salem będą wolni, można by zmontować materiał z tekstem, który przygotuje się w samochodzie, kiedy Marquez będzie prowadził. Zaczął wymyślać komentarz pod obraz wylatującego w powietrze mostu: Tego ranka muzułmańska ofensywa w centralnej Bośni… Z pewnością Miguel Angel Sacaluga, wicedyrektor programów informacyjnych, powie Matiasowi Pratsowi i Anie Blanco, żeby tak zaczęli wiadomość. To znaczy, że trzeba powiedzieć coś konkretniejszego, coś o moście: Ten most został wysadzony w powietrze dziś rano, aby zatrzymać muzułmańską ofensywę… Coś w tym stylu. Albo lepiej: Wycofując się, Chorwaci wysadzają w powietrze mosty. Barles wyjął z kieszeni notes i zapisał to zdanie. Kiedy podniósł wzrok, zauważył, że Marquez mu się przygląda.

– Dolara, że dotrzemy – powiedział kamerzysta.

– Na transmisję?

– Do nissana!

Barles roześmiał się. Lubił tego nieogolonego mrukliwego faceta, zakochującego się w mostach, które filmował, podczas gdy wylatywały w powietrze.

– Niech będzie ten dolar. – Pocisk wystrzelony z moździerza eksplodował dokładnie na zakręcie, i wszyscy padli do parowu. Barles mierzył czas do następnego wybuchu i zobaczył, że Marquez, wpatrzony w zegarek, robi to samo. "Wybuchy następują co czterdzieści pięć sekund, mniej więcej. Z kamerą i plecakiem na ramieniu trzeba liczyć jakieś dwadzieścia do trzydziestu sekund, żeby dotrzeć do bezpiecznego celu.

– Jak to widzisz? – zapytał Marqueza.

– Musielibyśmy mieć pecha.

Poczekali na kolejny wybuch pocisku. Czterdzieści dwie sekundy. To życie nie było takie złe, pomyślał Barles. Jak to szło? “Widziałem rzeczy, których wy nie zobaczycie nigdy… Widziałem statki płonące za Orionem i zachód słońca nad Tannhauserem…". Muszę zmienić baterię w magnetofonie, przypomniał sobie. I w hotelu trzeba będzie uprać dwie brudne koszule. Spojrzał na Marqueza, zastanawiając się, o czym też może myśleć, kiedy przygotowuje się do biegu pod ostrzałem. Może przypominał sobie twarze córek albo żałował, że nie przeleciał tych dziewczyn, na które miał ochotę. Może myślał o tych dwustu pięćdziesięciu tysiącach peset, które zarabiał na miesiąc, a może nie myślał o niczym.

Eksplodował kolejny pocisk: czterdzieści dziewięć sekund. W powietrzu jeszcze latały ostatnie odłamki, kiedy Barles położył rękę na ramieniu Marqueza.

– Tam się widzimy – powiedział

– Tam, znaczy gdzie?

– Nie wiem. Tam.

Marquez zarechotał tym swoim śmiechem brzmiącym jak stara kołatka. Szybko wstali i rzucili się biegiem przez drogę.

Sarajewo, sierpień 1993

Mostar, luty 1994

Arturo Pérez-Reverte

***