Выбрать главу

– Chcę mieć ten most – powiedział.

Ale go nie miał. Wysadzenie opóźniało się, a pora emisji zbliżała. Dwadzieścia minut później musieli się wycofać, pozostawiając nietknięty most, i dokładnie wtedy pojawiła się Christiane Amanpour z Rustem, kamerzystą z CNN, zwalistym facetem, spokojnym i miłym, eksżołnierzem marines z Wietnamu.

– Macie przerąbane, tu już nie ma wojny – powiedział im Marquez.

I taka była prawda. Barles i on byli jedyną ekipą, która obserwowała poddanie Petrinji. Christiane i Rust wrócili razem z nimi do Zagrzebia i wytargowali parę ujęć w zamian za możliwość montażu na ich sprzęcie w hotelu Intercontinental. Rust był porządnym człowiekiem, i jeszcze dużo później, podczas nudnych wieczorów w hotelu Holiday Inn w Sarajewie, często cytował, ubawiony, słowa Marqueza:

– Tu już nie ma wojny – mówił i pękał ze śmiechu na samo wspomnienie.

Christiane Amanpour też wspominała ten epizod między jedną whisky a drugą, przy płomieniu świeczki, podczas gdy serbska artyleria tłukła się na zewnątrz, a Paul Marchand starał się, bez skutku, zaciągnąć ją do łóżka. Marchand był wolnym strzelcem pracującym dla kilku francuskich stacji radiowych. Najdłużej z nich siedział w stolicy Bośni, znał wszystkie sztuczki czarnego rynku i wszędzie jeździł starym, podziurawionym samochodem, na którym napisał: “Oszczędź sobie trudu i nie strzelaj do mnie. Jestem niezniszczalny". Ale tak nie było. W końcu 1993 pocisk kalibru 12,7 mm roztrzaskał mu w drobny mak kość połowy ramienia. Najtrafniejszy opis należał do Xaviera Gautier z “Le Figaro". Według niego łokieć i radio Marchanda przypominały kaszę kuskus.

Co do mostu w Petrinji, rzeczywiście został wysadzony jeszcze tego samego dnia, w dwie godziny po tym, jak Marquez powiedział Christiane i Rustowi, że tam już nie ma wojny; nie było jednak na miejscu żadnej kamery, która by uwieczniła tę chwilę. Marquez nie umiał się z tym pogodzić i od tego czasu stale poszukiwał mostu, którego wysadzenie mógłby sfilmować. Stało się to niemal jego obsesją, podobnie jak obsesją było w swoim czasie wchodzenie na najwyższe piętro hotelu Rachid w Bagdadzie i czatowanie przez wiele godzin na pocisk Tomahawk, aby go sfilmować. Potem było mu wszystko jedno, czy materiał pójdzie do emisji, czy nie, kierował nim tylko instynkt myśliwego – po prostu musiał te zdjęcia mieć.

Czas płynął powoli. Barles rzucił okiem na wskaźnik stanu baterii i podniósł się.

– Pójdę po plecak – powiedział.

Uważnie nasłuchując, przeszedł przez drogę, starając się nie odcinać zbyt wyraźnie ani zbyt długo od skarpy. Na pewno żołnierze Armii zajmowali pozycje po drugiej stronie rzeki. Słońce stało wysoko i kamizelka kuloodporna stawała się coraz cięższa i cieplejsza, jednak nie zdecydował się jej zdjąć; mogłoby to wystarczyć, żeby jakiś znudzony snajper znów potwierdził prawo starego Murphy'ego, mówiące, że jeśli spada kromka, i tak dalej. Jeśli cokolwiek na wojnie może się nie udać, nie uda się.

Pomyślał o farcie. Farta masz wtedy, gdy generał Loan strzela w głowę północnemu Wietnamczykowi, a ty nie jesteś tym Wietnamczykiem, tylko fotografem, i wszystko dzieje się przed twoim obiektywem. Albo kiedy filmujesz Billa Stuarta w Nikaragui w chwili, kiedy jakiś somozista każe mu uklęknąć i zaraz potem do niego strzela. Masz farta, kiedy robisz zdjęcia w Sarajewie, trafiają cię, ale kula przechodzi przez gardło, nie naruszając żadnych ważniejszych organów, jak to się zdarzyło Antoine'owi Gyoriemu, albo bojowym wozem Warrior wjeżdżasz na minę, jak Corinne Dufka, i giną wszyscy oprócz ciebie. Pech z kolei jest wtedy, kiedy ktoś pomyli drogę, jak Gilles Caron w Pico del Pato albo jak ekipa NBC, która w Sajdzie wysiadała z samochodu ze statywem w pokrowcu, a izraelski artylerzysta z merkavy pomyślał, że to pocisk. Pecha masz też wtedy, jeśli cię zabiją, jak Corneliusa w Salwadorze, kiedy zakochujesz się w dziewczynie, która jest twoim dźwiękowcem, albo zginiesz w zwykłym wypadku samochodowym, tak jak Alaiz, który wyszedł z około trzydziestu wojen bez jednego zadraśnięcia. Ale mimo wszystko, mimo że pech istnieje, tylko nieliczni dziennikarze weterani w niego wierzą. Na wojnie rzeczy dzieją się raczej zgodnie z prawem prawdopodobieństwa: dopóty dzban wodę nosi, dopóki nie zrobi trach. Na wojnie mogą zabić cię na wiele sposobów, ale najczęstsze są trzy.

Pierwszy rodzaj śmierci polega na tym, że akurat wypada na ciebie, jak na loterii. To jest nieodwołalne i kiedy trafia na ciebie, znaczy – twoja kolej i już. Na temat pecha, czystego i prostego, czy w pracy, czy w sprawach zdrowia, nie można nic powiedzieć, tylko trzeba się z nim pogodzić. Żywym tego dowodem był argentyński fotograf Manuel Ortiz, wolny strzelec, który kręcił się po okolicy od początku wojny. Nie miał złamanego dolara przy duszy, żył cały czas na pożyczkach, oczekując na wspaniałe zdjęcie, które rozwiąże mu wszelkie życiowe problemy; wszyscy jednak wiedzieli, że Manuel nigdy nie zrobi tego zdjęcia. Miał wyjątkowy talent do znajdowania się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Na przykład, kiedy w Zagrzebiu poddawały się koszary im. Marszałka Tito, on był w Sisaku, gdzie na froncie panował absolutny spokój. Z kolei kiedy jechał do Jasenovaca, żeby fotografować serbską ofensywę, walki przenosiły się w zupełnie inne miejsce, na przykład do Sisaku. Sceny, które mogłyby przynieść Manuelowi sławę i pieniądze, zawsze działy się wtedy, kiedy skończył mu się film albo kiedy skonfiskowano mu aparat fotograficzny gdzieś na punkcie kontrolnym. Ale to wcale nie znaczy, że plemię specjalnych wysłanników uciekało przed Argentyńczykiem albo otaczało go próżnią, dlatego że prześladował go pech. Przeciwnie, wszyscy chętnie stawiali mu kieliszek i przy okazji pytali o plany.

– Gdzie jutro jedziesz, Manuel?

– A wiesz, mam zamiar rzucić okiem, co się dzieje w Pakracu.

I wszyscy skreślali Pakrac z planów na dzień następny i jechali pracować gdzie indziej. Tak czy inaczej, z ciążącym nad nim pechem Manuel przez trzy lata kręcił się tam – Vukovar, Sarajewo, Mostar – bez jednego zadraśnięcia, czym nie wszyscy mogli się pochwalić. Na przykład pewna duńska ekipa telewizyjna przez tydzień budziła zazdrość wszystkich w hotelu Intercontinental w Zagrzebiu, bo wszędzie, gdzie jechali, coś się działo i mieli świetne materiały. Do dnia, kiedy z okopów w Górne Radici wychylili się, żeby zrobić ogólny plan i zaraz wpadli tam obaj z powrotem, z głowami podziurawionymi kulami, ponieważ nie założyli hełmów. Fart i pech to względne rzeczy, zależy jak na nie patrzeć. Bo, jak powiedział Manuel, kiedy usłyszał tę historię, pijąc – na krzywy ryj – w barze Explanade, lepiej nie zrobić żadnego zdjęcia, niż zrobić ostatnie zdjęcie.

Odrzucając czynnik pecha, Barles wiedział, że są jeszcze dwa sposoby, by zostać zabitym na wojnie. Pierwszy występuje wtedy, gdy jesteś na wojnie od niedawna i jeszcze nie potrafisz się tam poruszać. Połowa zabitych ginie na samym początku i nie ma czasu, żeby nauczyć się sztuczek, jak odróżnić strzały początkowe od strzałów końcowych, jak iść ulicą pod ostrzałem snajperów, jak nie odcinać się od okien i drzwi albo wiedzieć, że gdzie dużo się strzela, tam można oberwać, czy jest się dziennikarzem, czy nie. Czyli przyjeżdżasz, zabierasz się do roboty i zaraz cię zabijają, tak jak Juantxu Rodrigueza w Panamie albo Jordiego Pujola w Sarajewie, gdy razem z Erikiem Hauckiem robił zdjęcia dla “Avui". Albo Alfonso Rojo w Nikaragui, kiedy somoziści chcieli go rozstrzelać, co pewnie by się stało, gdyby nie wyskoczył z ciężarówki, którą był wieziony, ze związanymi na plecach rękami, na miejsce egzekucji. W tamtych czasach Alfonso bardzo się na nich pogniewał, zwłaszcza dlatego, że mówili mu: A teraz założymy ci czyste buciki i ruszaj w drogę, co jest wyraźnym brakiem respektu, kiedy zaraz mają cię zabić. Ale z czasem człowiek łagodnieje, i Alfonso twierdził, że nie ma już żalu do somozistów. I choć niedzielni wycieczkowicze i oszuści dużo krzyczą, prawdą jest to, że dziennikarzy na wojnie nie zabija się: giną, pracując w miejscach, gdzie się strzela i gdzie jest zamieszanie, gdzie plączą się sukinsyny z karabinami, które nie mają chęci ani czasu, żeby poprosić cię o papiery. Takie są reguły gry i Alfonso, i Barles, i Manu, i wszystkie stare lisy, które przeżyły w tym zawodzie, wiedzą o tym lepiej niż ktokolwiek inny.