Выбрать главу

– Dobrze! A jak wam się wiedzie?

– Wszystko w porządku! Jak się mają ludzie?

– Z łaski Allacha wszyscy zdrowi.

– A więc Jemu dzięki! – odpowiedzieli. – A czy wielbłądy dają dużo mleka? – kontynuowali z grzecznym zainteresowaniem.

– O wiele za mało!

– Palmy dobrze obrodziły?

– Wystarczy! Gdzie ostatnio padał deszcz? – To akurat uznałem za najważniejsze na pustyni pytanie.

– Nie słyszeliśmy. Wszędzie susza – odpowiedzieli.

I tak w kółko kilka razy. Pod koniec powitalnej rozmowy rzekli do niej:

– Oby Allach przedłużył twe życie.

– A wam niech da błogosławieństwo w dzieciach.

– Niech nam Allach drogę rozjaśni – zakończyli tę osobliwą ceremonię.

Czułem się jak Turek na kazaniu w kościele. W końcu kobieta spojrzała na mnie. Mierzyła mnie wzrokiem uważnie, od stóp do głów. I ja nie spuszczałem z niej oczu. I tak gapiliśmy się dość długo… Potem przerwała milczenie i zaczęła mówić. Znowu w jej wypowiedzi powtarzało się słowo “marabut”. Oczywiście niczego nie rozumiałem. Przywołała jakiegoś młodzieńca, który znał dobrze, ale jak się okazało, język francuski. Zabrał mnie do swego namiotu, przed którym płonęło maleńkie, pełne żaru ognisko. Parzył nad nim herbatę.

Muszę przyznać, że się zniecierpliwiłem. Musiałem bowiem uczestniczyć w następnej ceremonii. Jak on celebrował przygotowanie tej herbaty! Siedziałem, podobnie jak jego herbata, niczym na rozżarzonych węglach. Tymczasem mężczyzna przelewał napar kilkadziesiąt razy z kubka do kubka. Lał z dużej wysokości, a mimo to nie uronił ani kropli. I milczał… Zdenerwowany, próbowałem mu przerwać, ale zapatrzony w herbatę, nie zwracał na mnie uwagi. Długo trwało, zanim uznał, iż wywar jest gotowy. Rozlał go do dwu kubków, odsłonił swoją błękitną twarz i poczęstował mnie.

To było strasznie mocne! Nie przesadzę, jeśli powiem, że zwykła herbata zakręciła mi w głowie. Na szczęście wypiłem tę herbatę. Odmowa, jak się później dowiedziałem, byłaby śmiertelną obrazą. Wyjaśniono mi też potem, że z tej pierwszej, najmocniejszej części można zrezygnować. Kobiety bowiem i dzieci piją dopiero po drugim lub trzecim zaparzeniu. No cóż, wolałem jednak, by nie zaliczali mnie do bab, jak ty byś powiedział, Tadku. Po tej próbie uznali mnie za prawdziwego mężczyznę. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero po wielu, wielu dniach podróży od Ugzana, bo takie imię nosił mój opiekun. Dowiedziałem się też w czyich rękach jestem i kto to jest “marabut”…

Przewodnik

Któregoś dnia tuż przed świtem i wyruszeniem w dalszą drogę znalazłem się w pobliżu czoła karawany. Panował jeszcze nocny chłód, ale było jasno. Ujrzałem tych, którzy nas prowadzili. Było ich czterech. Trójka młodszych ze szczególnym szacunkiem odnosiła się do najstarszego.

Jak widzicie, powoli pozyskiwałem zaufanie moich towarzyszy podróży i cieszyłem się dość sporą swobodą. Miałem nawet “własnego” wielbłąda. Był to młody dromader kawaleryjski, zwany mehari. Mówili mi, że potrafi przebiec bez wody przeszło tysiąc kilometrów, więc o połowę więcej niż zwykły wielbłąd. Ale po takiej wędrówce, w ciągu dziesięciu minut może pochłonąć więcej niż sto litrów wody!

Jak już mówiłem, podjechałem bliżej czoła, by przyjrzeć się ceremonii ruszania karawany w drogę. Najstarszy z przewodników siedział na swym jednogarbnym wierzchowcu, pozostali stali wokół niego. Puścił on wodze i obracał zwierzę w różne strony, kierując kolanami. Badał chyba kierunek leciutkiego podmuchu. Kręcił przy tym głową, to pochylając ja nisko, to podnosząc wysoko. Nieruchomiał co chwila wraz ze zwierzęciem, jakby nasłuchując, i głęboko wciągał wtedy powietrze…

Wreszcie wskazał kierunek i ruszyliśmy.

Po chwili jeden z młodszych przewodników zaintonował pieśń. Refren powtarzali chyba wszyscy. Monotonny, dostosowany do kroku wielbłądów śpiew urzekł mnie. Znowu przypomniał mi się, ojcze, dziecinny dom i pieśni, które przed snem śpiewała mi mama. Tak było bezpiecznie wtedy zasypiać! Ciebie często wieczorami nie było w domu, boś zajęty był patriotyczną robotą. Gdy o ciebie pytałem, mama odpowiadała mi zawsze, że są ważniejsze sprawy, niż ja i ona, niż dom rodzinny. A także, że kiedyś sam poznam te sprawy i będę z ciebie dumny.

Później, kiedy już potrafiłem się jako tako porozumieć z moim opiekunem po francusku, zapytałem o treść tej pieśni. Po wielu próbach wyjaśniania zaczynałem rozumieć. Była to właściwie rozmowa między oczekującą swego ukochanego dziewczyną a podążającym do niej przez pustynię oblubieńcem. Czekająca dziewczyna powtarzała refren: “A gdzieżeś jest, mój ty umiłowany wielbłądzie”. Kobiety z tego plemienia takim bowiem, najczulszym z komplementów, obdarzają swych wybrańców.

Bo nie wiem czy już o tym wspominałem, ale przynajmniej pod jednym względem panuje tam matriarchat. To znaczy, kobieta wybiera sobie męża, nie zaś odwrotnie. Mężczyźni, podobnie jak u Arabów kobiety, chodzą z przysłoniętymi twarzami. Oj, Tadku, widzę przerażenie na twoim obliczu. Nie martw się jednak. Moi towarzysze nie byli bynajmniej pantoflarzami! To prawdziwi, dzielni mężczyźni! Przekonałem się o tym na własne oczy…

Ale wracajmy do pieśni. Drugi z jej refrenów to słowa pędzącego przez bezkres pustyni oblubieńca. Śpiewał on: “Daj mi wielbłąda, siodło i namiot, a będę szczęśliwy”. Pieśń była długa, bo narzeczony zabłądził na pustyni. Miał jedynie nieco wody i trzy daktyle, zwane przez miejscowych “chlebem pustyni”. Jeden daktyl może służyć za pożywienie przez trzy dni. Pierwszego dnia koczownik zjada skórkę, drugiego – miąższ, trzeciego zaś kruszy pestkę i popija ją wodą. Do tragedii oczywiście nie doszło, po wielu perypetiach para zakochanych spotkała się wreszcie i obok swej chaty posadziła pestkę ostatniego daktyla, by wyrosła z niej wspaniała palma, świadek ich szczęścia.

Pieśń trwała… Jechałem tuż za przewodnikami karawany, uważnie obserwując zachowanie najstarszego. Co jakiś czas przystawał na moment, podawano mu garść piasku, który wąchał! Gdy zaś wjechaliśmy na hamadę, uważnie badał kształt czy wielkość kamyków, po czym wskazywał dalszą drogę. Wydawało się, że w rozpoznaniu właściwego kierunku pomaga mu zwłaszcza dotyk, węch i smak, nie zaś wzrok! Zdumiało mnie to do tego stopnia, że zacząłem go bardzo pilnie obserwować. Podjechałem najbliżej, jak się dało. Starałem się przyjrzeć jego starczej twarzy. Wydawało mi się, że prowadzi karawanę, mając zamknięte oczy.

Kiedy stanęliśmy na południowy odpoczynek, przyjrzałem się jeszcze uważniej. Kochani! Nie uwierzycie, ale to święta prawda! Przewodnik był niewidomy! Ślepy! I rzeczywiście rozpoznawał drogę po zapachu piasku, podmuchu wiatru, pozycji słońca w różnych porach dnia i kształcie kamyczków. Nie mogłem uwierzyć! Na którymś z kolejnych postojów wyjął z zanadrza woreczek i rozsypał dziesiątki niewielkich kamieni. Brał je do ręki, obmacywał, wąchał, ba, niektóre smakował i określał obszar Sahary, z którego pochodzą. A ja wziąłem patyk i rysowałem te miejsca na piasku. Czy jeszcze pamiętasz ojcze naszą ulubioną grę? Wynajdywanie na mapach w atlasie różnych geograficznych nazw? Teraz bardzo mi się to przydało! Przestudiowałem przecież przed wyjazdem arabskie określenia różnych miejsc w Egipcie i na Saharze.