— Czy nie jedziemy zbyt wolno? — zagadnął Tomek, który pragnął jak najszybciej znaleźć się na wyznaczonym miejscu.
— Musimy jechać powoli, aby przedwcześnie nie zmęczyć koni — odparł Bentley. — Mamy przecież spory szmat drogi do przebycia. Z chwilą rozpoczęcia nagonki wierzchowce nasze powinny być w jak najlepszej formie.
— Proszę pana, czy kangury mogą przerwać łańcuch obławy?
— Wszystko zależy od naszej sprawności oraz szybkiej orientacji. W niebezpieczeństwie kangury pędzą jak wicher. W normalnych warunkach skoki ich wynoszą około trzech metrów, lecz gdy są przerażone, przebywają za jednym skokiem nawet ponad dziesięć metrów.
— Co będziemy robili w czasie nagonki?
— To, co się robi zawsze w takim przypadku — wyjaśnił Bentley. — Jak najwięcej hałasu...
Po kilkugodzinnej jeździe ujrzeli pasmo wzgórz, zarysowujące się w dali na tle jasnego nieba. Wkrótce przewodnicy jadący na przedzie zatrzymali konie. Oznajmili, że według ich obliczeń powinni już byli wyminąć wytropione stado kangurów. Wobec tego Bentley zarządził wypoczynek. Konie uwiązane na arkanach puszczono na trawę. Łowcy usiedli na ziemi, aby posilić się i odpocząć przed polowaniem.
Tomek nie mógł wprost doczekać się końca nocy. Bentley zachęcał go do drzemki, lecz mimo kilkakrotnych usiłowań nie zdołał zasnąć. Po raz pierwszy miał wziąć udział w wielkich łowach na dzikiego zwierza. Nie mógł opanować podniecenia, a na domiar złego denerwowało go zachowanie się Bentleya. Przykucnął on na ziemi i paląc sobie najspokojniej w świecie fajkę, rozmawiał z krajowcami o jakiejś uroczystości, którą nazywał “korro-bori”.
Jak wynikało z rozmowy, podczas takich uroczystości krajowcy przyjmowali chłopców do grona mężczyzn. Połączone to było z wieloma tajemniczymi ceremoniami, w czasie których wybijano młodzieńcowi ząb, lewy górny siekacz, na znak uznania go za dorosłego. Cała uroczystość przeplatana była zabawą, tańcami i ucztą, a brali w niej udział sami mężczyźni.
“Ależ ten Bentley to dziwny człowiek — myślał Tomek ze złością. — Akurat teraz, przed rozpoczęciem polowania zachciało mu się rozmawiać o tańcach i śpiewach!”
Odwrócił się plecami do Bentleya i niecierpliwie spoglądał w niebo. Nie mógł wypatrzeć najmniejszych oznak nadchodzącego dnia. Zapomniał nawet o tym, że na tej szerokości geograficznej przed wschodem słońca panuje taka sama ciemność jak w pełni nocy. Dlatego też ogarnęła go nieopisana radość, gdy nie poprzedzone świtem olbrzymie słońce pokazało się na niebie. Wśród łowców zapanowało ożywienie. Bentley zaraz wyprawił trzech tropicieli na zwiady. Lekkim krokiem szybko oddalili się w step i w krótkim czasie zniknęli zupełnie wśród wysokiej trawy. Bentley wydobył z torby podróżnej dymną rakietę, za pomocą której miał powiadomić myśliwych z grupy “południowej” i “wschodniej” o rozpoczęciu nagonki. Niebawem cały oddział ruszył w trop za zwiadowcami.
Około trzech godzin wolno posuwali się po stepie. Zwiadowcy nie dawali znaku życia. Tomka ogarniał już niepokój, czy przypadkiem nie rozminęli się z nimi, gdy naraz jeden z nich wychynął z zieleni.
— Znaleźliście kangury? — zapytał Bentley, podjeżdżając do niego.
— Tak, znaleźliśmy. W nocy odeszły od wody więcej na północ — powiedział krajowiec łamaną angielszczyzną. — Są teraz tam!
Miejsce popasu kangurów znajdowało się na wprost skalistych wzgórz.
— To niedobrze — zauważył Bentley. — Obawiam się, że w takiej sytuacji grupa, która miała osaczyć je od wschodu, znajduje się za daleko od nas.
— Niech pan nie dopuści do tego, aby kangury nam uciekły! — zawołał Tomek.
— Postaramy się zaradzić złemu, lecz przede wszystkim należy zachować spokój — stanowczo odparł Bentley.
Pomyślał chwilę, po czym rzekł:
— Zbyt mało mamy ludzi, aby rozdzielać się teraz na dwie grupy. Jeżeli natychmiast nie zaczniemy nagonki, to kangury mogą oddalić się jeszcze bardziej na północ. Wobec tego trzech z nas musi wyruszyć na południe, aby zawrócić stado, gdyby usiłowało przemknąć się między nami a grupą dążącą ze wschodu.
Zastanawiał się chwilę nad doborem tej trzyosobowej osłony, mającej zająć stanowisko na południu. Niełatwo mu jakoś było powziąć decyzję. W końcu swój badawczy wzrok zatrzymał na chłopcu.
— Tomku, weźmiesz dwóch krajowców i jadąc jak najwolniej, ruszysz w kierunku południowym — postanowił. — Kiedy ujrzysz wypuszczoną przeze mnie dymną rakietę, gnaj naprzód, jakby goniło cię sto bengalskich tygrysów. Trzymaj się kierunku równoległego do wzgórz dopóty, dopóki nie napotkasz grupy nadciągającej ze wschodu. Wówczas dopiero połączysz się z nią i razem zamkniecie łańcuch obławy.
— Och, proszę pana, czy nie może kto inny pojechać zamiast mnie? — żałośnie poprosił Tomek.
— Czy obawiasz się, że z tego powodu ominie cię polowanie? — zapytał Bentley. — Ależ chłopcze, przecież będziesz trzymał główną nić łowów w swoim ręku. Czy wiesz, dlaczego wybrałem ciebie?
— Właśnie, że nie wiem, ale myślę...
— Widzę już po twojej minie, że nie odgadłeś. Zaraz ci to wyjaśnię. Otóż gdyby kangury usiłowały prześliznąć się między nami a grupą nadciągającą ze wschodu, należy je zawrócić za wszelką cenę. Jeśli raz przerwą łańcuch obławy, rozwieją się po stepie jak wiatr. Czy wiesz, co może zmusić kangury do zmiany kierunku ucieczki?
— Nie wiem, proszę pana!
— W razie konieczności trzeba zabić przewodnika prowadzącego stado. Dlatego też mój wybór padł na ciebie. Z tego wszystkiego, co opowiadano o tobie, uważam cię za najlepszego strzelca w naszej grupie. Gdyby z nami był tutaj pan Smuga lub bosman Nowicki, posłałbym jednego z nich.
Tomek poczerwieniał z radości i dumy. Przez dłuższą chwilę nie odzywał się, aby nie pokazać wielkiego wzruszenia. W końcu powiedział niby to zupełnie obojętnym tonem:
— Ha, jeśli tak przedstawia się cała sprawa, to ruszę na południe. Krajowcy muszą mi, o ile zajdzie potrzeba, wskazać przewodnika stada, żebym się nie pomylił.
Bentley z niepokojem spojrzał na chłopca.
“Ileż to zarozumiałości w tym pędraku — pomyślał. — On gotów jest zepsuć nam całe łowy!”
Nie było wszakże czasu na dłuższe rozważania. Bentley wybrał dwóch krajowców i wytłumaczył im krótko, na czym polegało ich zadanie. Tomek na swoim pony ruszył na południe, tymczasem Bentley z resztą grupy oddalił się w kierunku zachodnim.
Zaledwie Tomek pozostał sam z krajowcami, jego pewność rozwiała się jak dym gasnącego ogniska. Co będzie, jeśli zmyli kierunek? Czy w razie konieczności naprawdę potrafi zawrócić kangury? Z ukosa spojrzał na jadących obok niego Australijczyków. Zaniepokoił się, ujrzawszy dwie pary żółto nakrapianych oczu badawczo wpatrzonych w niego.
— Czy dobrze jedziemy? — zagadnął dla dodania sobie odwagi.
— Dobrze jechać, tylko wolniej — potwierdził krajowiec. Powściągnął pony cuglami. Jechali noga za nogą. Tomkowi czas zaczął się dłużyć niezmiernie. Coraz częściej spoglądał na wschód, czy też przypadkiem nie ujrzy nadciągającej drugiej grupy jeźdźców. Nie było ich jednak widać.
“A to wpadłem! — pomyślał. — Zostałem dowódcą grupy krajowców i licho chyba wie, co mam dalej z nimi robić? Na pewno ojciec ani pan Smuga nie postąpiliby ze mną w ten sposób! A jeśli ci Australijczycy są zdrajcami i uprowadzą mnie w step?”
W tej chwili brunatna ręka chwyciła pony za uzdę i osadziła go w miejscu.