— Oho, mamy miłego gościa! — zawołał starszy O'Donell na jego widok. — Myślałem, że pogniewałeś się na nas. Cieszę się mogąc pożegnać się z tobą przed wyjazdem z Australii.
— Przyjechałem dowiedzieć się, czy nie potrzebujecie od nas pomocy. Widzę, że syn pana czuje się znacznie lepiej — odparł Tomek.
— Rana goi się dobrze. Jutro wyruszamy do Sydney, skąd odpływają statki do Europy. Wracamy w rodzinne strony, do Irlandii. Dzięki tobie powrócimy tam zaopatrzeni w pieniądze konieczne do rozpoczęcia nowego życia.
— My również wkrótce opuścimy Australię — wyjaśnił Tomek.
O'Donellowie okazywali mu swą wdzięczność na każdym kroku. Spożył z nimi śniadanie, a później czas szybko mijał im na rozmowie. Dopiero po dwóch godzinach Tomek zaczął zbierać się do powrotu do obozu. W czasie pożegnania stary O'Donell był bardzo wzruszony. Przytrzymał dłużej dłoń Tomka i powiedział:
— Przygotowałem dla ciebie skromną pamiątkę. Zaciekawi cię ona na pewno jako swego rodzaju osobliwość. Otóż w parowie tym znalazłem oryginalną glinę zmieniającą swój kolor po zanurzeniu w morskiej wodzie. Poznasz po jej ciężarze, że nie jest to zwykła ziemia.
O'Donell wygrzebał z plecaka kawał gliny wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Owinął ją dokładnie w kraciastą chustkę.
— Przyrzeknij mi, że nie pokażesz jej nikomu do chwili zanurzenia w morskiej wodzie. Sprawisz tym sobie niespodziankę, a mnie wielką przyjemność. Dobrze? — poprosił O’Donell.
— Jeśli panu na tym zależy, to mogę obejrzeć ten podarunek dopiero na statku, gdzie będę, miał morskiej wody pod dostatkiem.
— Jestem przekonany, że taki dżentelmen jak ty zawsze dotrzymuje słowa.
Tomek z trudem tłumił wesołość. Jaki śmieszny był ten staruszek! Dlaczego mówił z taką powagą o bryle gliny? Nie miał zamiaru pozbawiać go przyjemności. Wziął więc zawiniątko i z trudem wepchnął je do kieszeni spodni.
— Nie zgub tylko — upominał O'Donell. — Sprawi ci ona nie lada niespodziankę.
— Bardzo dziękuję. Na pewno nie zgubię — przyrzekł Tomek, żegnając poszukiwaczy złota.
Ruszył w powrotną drogę. Ciężki kawał gliny zawadzał mu w kieszeni. Zaledwie przybył do obozu wrzucił zawiniątko do walizy i natychmiast o nim zapomniał.
Najbliższe dni łowcy spędzili bardzo pracowicie. Przygotowywali klatki dla zwierząt i gromadzili zapasy pożywienia. W końcu przygotowania do drogi zostały ukończone. Pewnego dnia o świcie zwinęli obóz i ruszyli na południe. Ze względu na dużą liczbę złowionych zwierząt mogli posuwać się naprzód bardzo powoli. Zatrzymywali się co pewien czas na dłuższe wypoczynki. Częste oczyszczanie klatek oraz gromadzenie żywności pochłaniało wiele czasu, lecz dbałość o higienę zwierząt przynosiła dobre wyniki. Czworonożni więźniowie czuli się w niewoli prawie znośnie. Niektóre zwierzęta zdążyły się już nawet zaprzyjaźnić z łowcami.
Nadchodził koniec listopada. Upał dawał się podróżnikom mocno we znaki. Wilmowski z niepokojem czekał na najgorętszy w Australii miesiąc lata, który miał rozpocząć się już za kilka dni. Nieliczne rzeczki napotykane u podnóża wzgórz wysychały coraz bardziej, trawa żółkła niemal w oczach, a ziemia twardniała i pękała z gorąca. Obawy Bentleya, że lato będzie suche, sprawdzały się w pełni.
W końcu, po nadzwyczaj męczącej jeździe, wyprawa dotarła do brzegu rzeki. Według Bentleya była ona jednym z dopływów Murrayu. O dwa dni jazdy w dół rzeki znajdowała się stacja kolejowa. Tym samym zaopatrzenie w wodę było już zabezpieczone. Ze względu na zmęczenie koni ciągnących wozy Wilmowski zarządził kilkudniowy postój. Rozbicie obozu i wyładunek klatek ze zwierzętami zajęły łowcom prawie całe popołudnie.
Tuż przed wieczorem Tomek postanowił wykąpać się w rzece. Zrzucił ubranie i razem z Dingo pławił się w ciepłej wodzie. Brodzili przy brzegu. Naraz gniewne warknięcie psa zwróciło jego uwagę. Dingo wypatrzył jakieś dziwne zwierzątko i płynął teraz ku niemu z całych sił. Tomek pobiegł za nim. Ujrzał wynurzającą się z wody część grzbietu pokrytą sierścią i głowę zakończoną dziobem zupełnie podobnym do kaczego. Przypomniał sobie zaraz, że Smuga w drodze z Warszawy do Triestu opowiadał mu o podobnych zwierzątkach zamieszkujących Australię.
— Na pomoc! Dziobak! — krzyknął na wszelki wypadek, gdyż nie był pewny, czy nieznane zwierzątko nie zrobi mu krzywdy.
Zanim łowcy nadbiegli, dziobak dał nura przy samym brzegu, machnąwszy ogonem tuż przed pyskiem Dingo. Pies zniknął za nim pod wodą, lecz po chwili wypłynął głośno prychając.
— Co się stało? — zawołał z niepokojem Wilmowski, zatrzymując się na brzegu rzeki.
— Widziałem dziobaka! Dingo chciał go chwycić, ale schował mu się pod wodą przy samym brzegu — wyjaśnił Tomek podnieconym głosem.
— Jak wyglądało to zwierzę? — zapytał Bentley.
— Miało taki sam dziób jak kaczka.
— Możliwe, że był to dziobak. O zmroku zazwyczaj wychodzą z nor w poszukiwaniu pożywienia. Gdzie on się schował? — dopytywał się Bentley.
— Tutaj, przy samym brzegu.
— Pomacaj ręką, czy przypadkiem nie natrafisz na otwór prowadzący do jego nory — doradził Smuga.
Tomek zbliżył się do brzegu. Po chwili zawołał:
— Tak, tak! Jest jakaś dziura w ziemi!
— Niezła okazja! Czy nie uważacie, że warto by zapolować na dziobaki? — zagadnął Bentley.
— Nie słyszałem, aby nadawały się one do chowu w niewoli — zauważył Wilmowski. — W każdym razie żaden ogród zoologiczny nie może poszczycić się dotychczas takim żywym okazem.
— To prawda, że dziobaki bardzo źle znoszą niewolę. Nie znamy prawdopodobnie odpowiednich sposobów umożliwiających ich hodowlę. Jedynie krajowcy chwytają je dla ich mięsa i futerek, z których sporządzają sobie czapki — dodał Bentley.
— Byłby to nie lada sukces przewieźć żywego dziobaka do Europy — wtrącił Smuga.
— Spróbujmy, skoro nadarza się okazja — zadecydował Wilmowski.
— Wobec tego zaraz przyniosę odpowiedni sprzęt — powiedział Bentley.
Powrócił wkrótce z siecią przypominającą wyglądem długi rękaw przymocowany do drewnianej obręczy. Razem ze Smugą umocowali obręcz pod wodą przy otworze prowadzącym do nory. Założywszy sieć, łowcy powrócili do obozu.
Wieczorem przy ognisku Wilmowski omówił z Bentleyem warunki wymiany niektórych schwytanych zwierząt na ptaki australijskie, licznie reprezentowane w ogrodzie Towarzystwa Zoologicznego w Melbourne. Uzgodnili ostatecznie, że za kilka skalnych kangurów i dwa niedźwiadki koala Bentley, jako dyrektor ogrodu zoologicznego, dostarczy Wilmowskiemu okazy pierzastego świata Australii. Było to korzystne dla Wilmowskiego, umożliwiało mu bowiem znacznie wcześniejsze zakończenie łowów. Tym samym ostatnim etapem długiej wędrówki po Australii miało już być miasto Melbourne, stolica stanu Wiktoria. Stosownie do umowy kapitan Mac Dougal powinien przybyć tam na “Aligatorze” w ciągu najbliższych dni.
Po dokonaniu zamiany oraz załadowaniu na statek zwierząt schwytanych w ciągu ostatnich tygodni wyprawa miała wyruszyć z Melbourne do Europy.
Łowcy musieli jakiś czas zatrzymać się w Melbourne, rodzinnym mieście Bentleya. Zoolog cieszył się z tego. Polubił swych nowych polskich przyjaciół i pragnął ich przedstawić swej matce. Podczas dalszej rozmowy wspomniał, że obecne ich obozowisko znajduje się w odległości zaledwie osiemdziesięciu kilometrów od Góry Kościuszki. Wilmowski, gdy tylko to usłyszał, zapytał natychmiast, ile czasu zajęłaby im wycieczka w Alpy Australijskie.