Выбрать главу

– Tu es fatigué, mon frère? – zawołał jego brat, szczerząc w uśmiechu zęby. – Vas te coucher! Je suis très capable!

– Jasne – odpowiedział, wyrzucając papierosa za burtę. Zsunął się na pokład przy końcu sieci. – Krótka drzemka nigdy nie zaszkodzi.

Dobrze mieć brata za sterem. Sternikiem łodzi należącej do rodziny winien być zawsze ktoś z rodziny. Choćby nawet taki złotousty braciszek, który gada jak literat w przeciwieństwie do niego, prostaka. Wariat! Ledwie rok na uniwersytecie, a już chciał zakładać compagnie! Z jedną jedyną łodzią, której młodość minęła lata temu! Wariat, i co mu przyszło z tych książek zeszłej nocy? Mało brakowało, a cała jego compagnie wykopyrtnęłaby się do góry dnem!

Zamknął oczy i zanurzył dłonie w wodzie omywającej pokład. Morska sól dobrze robi na rany; poharatał ręce, kiedy bezskutecznie próbował mocować ekwipunek w czasie sztormu.

– Patrzcie! Tam! – zawołał jego brat; najwidoczniej nie dane mu spać, a wszystko przez dziedzicznie dobry wzrok członków rodziny.

– Co znowu? – krzyknął.

– Na trawersie, na lewo od dziobu! Człowiek za burtą! Trzyma się czegoś! Chyba jakiejś deski albo czegoś takiego!

Szyper ujął koło sterowe, skręcił i wyłączywszy silnik, żeby zmniejszyć falę dziobową, podprowadził łódź z prawej strony rozbitka. Człowiek w wodzie wyglądał tak, jak gdyby najdelikatniejszy ruch mógł zepchnąć go z kawałka drewna, którego się trzymał. Jego dłonie były białe, zaciśnięte na krawędzi deski niczym zakrzywione szpony, lecz ciało miał bezwładne – tak bezwładne jak ciało topielca, co to pożegnał się już z tym światem.

– Zróbcie pętle na linach! – krzyknął szyper. – Opuśćcie mu je na nogi. Wolno, teraz wolniutko… Przesuńcie pętle na brzuch. Dobra. Ciągniemy. Ostrożnie…

– Nie chce puścić deski!

– Nachyl się do niego! Rozewrzyj mu palce! Może to pośmiertny skurcz.

– Nie, on żyje… Ledwo, ledwo, ale chyba żyje. Usta mu się poruszyły, tylko nie słychać, co mówi. I oczy też, ale wątpię, czy nas widzi.

– Puścił ręce!

– Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij przez burtę. Ostrożnie!

– Święta Panienko! Spójrzcie na jego głowę! – krzyknął rybak. – Rozłupana na pół!

– Musiał roztrzaskać ją o tę deskę podczas sztormu – odezwał się brat szypra.

– Nie – zaprzeczył szyper, oglądając ranę. – To wygląda jak cięcie, ostre, czyste… Postrzał. Ktoś do niego strzelał.

– Pewien jesteś?

– Trafił nie tylko w głowę – odrzekł kapitan łodzi, omiatając wzrokiem ciało nieprzytomnego. – Płyniemy do Île de Port Noir, to najbliższa wyspa. Jest tam doktor w porcie.

– Ten Anglik?

– Tak, ciągle jeszcze przyjmuje.

– Kiedy może – dodał brat szypra – kiedy wińsko mu pozwala. Lepiej mu idzie ze zwierzątkami pacjentów niż z samymi pacjentami.

– Nie ma znaczenia. Ten tutaj wykituje, zanim dotrzemy do Île de Port Noir. Jeśli jakimś cudem wyżyje, obciążę go kosztami paliwa, i zapłaci za stracony połów. Przynieś apteczkę. Zabandażujemy mu głowę, choć nie na wiele to się zda.

– Patrzcie! – wykrzyknął rybak. – Spójrzcie na jego oczy!

– Oczy? Co z nimi? – zapytał brat szypra.

– Chwilę temu były szare, szare jak stalowe liny. A teraz są niebieskie.

– Słońce pojaśniało. – Szyper wzruszył ramionami. – Może robi jakieś sztuczki z twoimi oczami…? Co za różnica. W grobie wszystko jest czarne.

Urywane sygnały dźwiękowe kutrów rybackich mieszały się z nieustannym krzykiem mew; razem tworzyły typowe odgłosy portu. Późne popołudnie. Czerwona kula słońca stała na zachodzie, powietrze było nieruchome, buchające gorącem i wilgocią. Za pirsem, naprzeciwko portu, biegła brukowana uliczka upstrzona plamami białawych domków oddzielonych od siebie przerośniętą trawą, która strzelała w górę z zeschniętej ziemi i piachu. Z werand zostały jedynie połatane kraty i rozpadająca się sztukateria podtrzymywana naprędce ustawionymi słupkami. Wszystkie domki miały lata świetności dawno za sobą; minęły już wtedy, kiedy ich właściciele nieopatrznie uwierzyli, że Île de Port Noir może stać się jeszcze jednym kurortem Morza Śródziemnego. Ale Île de Port Noir sławy kurortu nigdy nie zyskał.

Wszystkie domy miały ścieżki wiodące ku ulicy, lecz ścieżka domku zamykającego cały rząd była wyraźnie mocniej wydeptana od pozostałych. Dom należał do Anglika, który przybył do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu przybył? Nikt tego nie rozumiał i nikogo to nie obchodziło. Był lekarzem, a wioska potrzebowała lekarza i tyle. W jego rękach haki, igły i noże okazały się narzędziami zarówno umożliwiającymi rybakom dalszą egzystencję, jak i środkiem iście zabójczym. Jeśli ktoś wybrał się do le médecin w dobrym dniu, szwy wyglądały nieźle. Ale gdy z domu bił wyraźny fetor taniego wina i whisky, do lekarza szło się na własne ryzyko.

Ainsi soit-il! Na bezrybiu i rak ryba.

Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nikt nie kroczył wydeptaną ścieżką. Była niedziela, a wszyscy wiedzieli, że w każdą sobotę doktor urzyna się w pień we wsi, by zakończyć wieczór z pierwszą lepszą dziwką. Rzecz jasna, uwagi miejscowych nie uszło też i to, że rutyna kilku ostatnich sobót uległa zmianie i nikt jakoś doktora we wsi nie widział. Poza tym nie zmieniło się nic – butelki szkockiej wysyłano Anglikowi tak jak zawsze. Doktor po prostu nie wychodził z domu. Nie wychodził od czasu, gdy kuter rybacki z La Ciotat przywiózł tego obcego, tego trupa na przepustce.

Doktor Geoffrey Washburn obudził się nagle z podbródkiem wciśniętym w obojczyk. Odór własnego oddechu podrażnił mu nozdrza; nie było to przyjemne. Zamrugał oczami dochodząc do siebie, potem zerknął w stronę otwartych drzwi do sypialni. Czyżby znów wyrwał go z drzemki kolejny, niezrozumiały monolog pacjenta? Nie, wokół panowała cisza. Nawet mewy milczały litościwie, bo święty nastał dzień dla Île de Port Noir – żadne łodzie nie wchodziły do portu i ptaki nie narzekały na marne połowy.

Washburn spojrzał na pustą szklankę i na w połowie pustą butelkę whisky na stoliku obok fotela. Widoczny postęp. Każdej innej niedzieli uśmierzałby jak zwykle kaca, więc o tej porze i butelka, i szklanka byłyby już osuszone do dna. Uśmiechnął się do siebie i raz jeszcze pobłogosławił siostrzyczkę z Coventry, która co miesiąc słała mu pieniądze i umożliwiała tym samym zakup trunków. Dobra dziewczyna z tej Bess, dobra, chociaż Bogiem a prawdą mogła mu wysyłać znacznie więcej, niż wysyłała. Ale Washburn okazywał jej wdzięczność i za to, co dostawał. Kiedyś nadejdzie jednak dzień, kiedy skończy się i Bess, i pieniądze. Wtedy stan upojnego zapomnienia będzie musiał osiągać chlejąc najtańsze wińsko. Aż zatrze się wszelki ból. Na wieki.

Zaakceptował już taką ewentualność. Akceptował ją jeszcze trzy tygodnie i pięć dni temu, gdy jacyś obcy rybacy przywlekli pod jego drzwi na wpół martwego mężczyznę wyłowionego z morza. Rybacy kierowali się tylko litością; sam topielec mało ich obchodził. Bóg zrozumie i odpuści – rozbitek podziurawiony był kulami.

Rybacy nie wiedzieli jednak, że w ciało mężczyzny wtargnęło coś znacznie gorszego niż kule. W ciało i w umysł.

Zmęczony i wymizerowany doktor dźwignął się z fotela i podszedł chwiejnie do okna z widokiem na port. Podciągnął żaluzje, mrużąc przed słońcem oczy, a później zerknął w szczelinę i obserwował chwilę ruch na ulicy. Szukał źródła klekoczącego hałasu. To konny wóz, w nim rybacka rodzina na niedzielnej przejażdżce. Gdzież, u diabła, można jeszcze zobaczyć taki widok? Wówczas przypomniały mu się powozy i wspaniale obrządzone wałachy, które sunęły przez londyński Regent Park, ciesząc latem turystów. Roześmiał się głośno – co za porównanie! Śmiech trwał krótko i miejsce wesołości zajęło coś, co trzy tygodnie temu zdawało się nie do pomyślenia. Dawno już stracił nadzieję, że jeszcze ujrzy Anglię. Możliwe, że uda mu się straconą nadzieję odzyskać. Dzięki niedoszłemu topielcowi.

Jeżeli nie popełnił omyłki w diagnozie, sprawa rozstrzygnie się lada dzień, lada godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi były głębokie i groźne. Spowodowałyby śmierć, gdyby nie fakt, że pociski nadal tkwiły w ciele, wyjałowione, oczyszczone morską wodą. Ich wydobycie okazało się zadaniem względnie łatwym, bo wysterylizowana tkanka była rozmiękczona i w znakomitym stanie – nic tylko kroić. Za to rana czaszki stanowiła poważny problem. Nie dosyć, że została naruszona kość, to jeszcze lekkiemu wgnieceniu zdawały się ulec włókniste rejony wzgórza i hipokampa. Gdyby kula trafiła o milimetry w lewo lub prawo, położyłaby kres ich żywotnym funkcjom na zawsze. Ale nie trafiła i Washburn podjął decyzję. Rzucił wódkę na trzydzieści sześć godzin. Pił tyle wody i jadł tyle pokarmów bogatych w skrobię, ile tylko człowiek zdoła zjeść i wypić. Potem przeprowadził operację – najdelikatniejszą od czasu, kiedy wyrzucono go ze szpitala Macleans w Londynie. Milimetr po wleczącym się w nieskończoność milimetrze obmywał newralgiczny rejon włókien, później naciągnął i zaszył skórę wiedząc, że jeden błędny ruch pędzelka, igły czy kleszczy i pacjent umrze.

Washburn nie chciał, żeby pacjent umarł. Z wielu powodów. Z jednego w szczególności.

Kiedy skończył operację i stwierdził, że topielec wciąż daje oznaki życia, zajął się na powrót własnymi środkami oddziaływania chemicznego i psychicznego – butelką. Spił się i utrzymywał ten stan, lecz nie pozwolił, by urwał mu się film. Dokładnie wiedział, gdzie jest i co robi. Postęp, wyraźny postęp.