Выбрать главу

– Zgoda, jakoś sobie poradzę – odrzekł nie wiedząc, skąd wzięła się w jego głosie taka pewność siebie. – Zatem dzisiaj wieczorem.

Kapitan spojrzał w stronę mgliście oświetlonej linii wybrzeża.

– Dobra, dalej nie możemy dryfować – powiedział. – Teraz musisz radzić sobie sam. I pamiętaj, jeśli nie spotkamy się w Marsylii, nigdy mnie nie widziałeś, a ja nigdy nie widziałem ciebie; ludzie z mojej załogi też cię nie znają.

– Spotkamy się. „Le Bouc de Mer”, rue Sarrasin, południowa część Starego Portu.

– Z Bogiem. – Szyper dał znak sternikowi; na dole zadudniły silniki. – Jeszcze jedno – dodał. – Klientela w „Le Bouc” nie przepada za paryskim akcentem. Na twoim miejscu trochę bym go popsuł.

– Dzięki za radę – odparł Jean-Pierre. Przerzucił nogi za burtę i opuścił się do wody. Swój plecak trzymał wysoko i mocno pracował nogami, żeby utrzymać się na powierzchni. – Do zobaczenia wieczorem – dodał głośniej, spoglądając z dołu na czarny kadłub trawlera.

Ale przy relingu nie zobaczył już nikogo; kapitan odszedł. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszał, był odgłos fal uderzających o drewno i stłumiony pomruk silników nabierających obrotów.

Teraz musisz radzić sobie sam…

Przeszył go dreszcz. Obrócił się w wodzie, kierując do brzegu. Nie zapomniał o poprawce na prawo i zmierzał ku grupie skał. Jeśli szyper wiedział, o czym mówi, prąd wody zaniesie go do niewidocznej plaży.

I zaniósł. Poczuł nagle, jak silny strumień ciągnie go w dół. Dotknął bosymi stopami piasku i z najwyższym trudem pokonał ostatnie trzydzieści metrów. Lecz płócienny chlebak był względnie suchy; wciąż trzymał go wysoko nad łamiącymi się falami.

Kilka minut później siedział na kępie dzikiej trawy; wysokie badyle gięły się w podmuchach morskiej bryzy, brzask wkraczał na nocne niebo. Słońce wzejdzie za godzinę, wtedy i on rozpocznie swoją wędrówkę.

Otworzył chlebak i wydostał zeń buty, grube skarpety, zwinięte ciasno spodnie i ciepłą, drelichową koszulę. Gdzieś, kiedyś, w przeszłości nauczył się pakować, wykorzystując miejsce do maksimum; chlebak zawierał o wiele więcej rzeczy, niż można by sądzić. Ale gdzie? Dlaczego? Po co? Pytaniom nie było końca.

Wstał i zdjął angielskie szorty, które darował mu Washburn. Rozpostarł je na trawie, by wyschły – nie mógł sobie pozwolić na luksus wyzbywania się czegokolwiek. Z podkoszulkiem postąpił tak samo.

Stojąc nago na wydmie, doznał uczucia dziwnego rozradowania zlewającego się z głuchym bólem idącym jak gdyby ze środka brzucha. Ten ból to strach, wiedział o tym. Radość także była zrozumiała.

Zdał swój pierwszy egzamin. Zawierzył instynktowi – może nie miał wyboru? – wyczuł, co trzeba mówić, jak reagować. Jeszcze godzinę temu nie wiedział, dokąd iść, a Zurych wydawał się tylko mglistym celem za granicami, które należało pokonać i za szpalerami bacznych oczu, które należało przekonać. Paszport Washburna był tak ewidentnie paszportem Washburna, że nawet najgłupszy celnik nie dałby się nabrać, i gdyby nawet zdołał jakoś dotrzeć do Szwajcarii, musiałby stamtąd od razu uciekać, z każdym krokiem powiększając szansę wpadki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie, nie teraz, kiedy wciąż nasuwa się tyle pytań. Odpowiedzi są w Zurychu, ale nie będzie się tam przekradał. Dlatego zagadnął szypra łodzi rybackiej, żeby mu pomógł.

Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie…

Nim skończy się dzień, nawiąże kontakt – jakiś fachman sfałszuje paszport Washburna i otworzy mu granice. Pierwsze konkretne posunięcie, lecz zanim ono nastąpi, trzeba rozważyć kwestię pieniędzy. Dwa tysiące franków od doktora nie wystarczy; może ich nie starczyć nawet na sam paszport. Bo co z tego, że będzie mógł swobodnie podróżować, skoro nie ma na to środków? Pieniądze. Musi zdobyć pieniądze. Musi obmyślić jakiś sposób.

Strzepnął ubranie, które wydostał z plecaka, wciągnął je i włożył buty. Legł na piasku i zapatrzył się w niebo. Świtało. Rodził się nowy dzień. Rodził się nowy człowiek.

La Ciotat. Spacerował wąskimi uliczkami, zaglądając do sklepów wyłącznie po to, żeby porozmawiać ze sprzedawcami. Dziwne wrażenie być cząstką tłumu; nie anonimowym topielcem wyłowionym z morza, lecz cząstką tłumu. Pamiętał o radzie kapitana i gardłowo zniekształcał swoją francuszczyznę tak, by uchodzić za niegodnego uwagi przejezdnego.

Pieniądze.

W La Ciotat znajdowała się dzielnica zamieszkała widocznie przez bogatszą klientelę, i sklepy były tu czyściejsze, i towary droższe, ryby świeższe, a mięso krajano o wiele grubiej niż w miejskim centrum handlowym. Tutaj nawet warzywa lśniły w słońcu – wiele z nich egzotycznego pochodzenia, z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Dzielnica ta miała w sobie coś z Paryża albo Nicei, tkwiła w drobnomieszczańskiej rutynie typowej dla małej, nabrzeżnej społeczności. Nieco z boku, odseparowana od ciągu sklepów wypielęgnowanym trawnikiem, stała mała restauracja, do której dochodziło się ścieżką wyłożoną płaskimi kamieniami.

Pieniądze.

Wstąpił do rzeźnika. Zauważył, że właściciel sklepu ocenił go krytycznie; jego spojrzenie nie było przyjazne. Obsługiwał właśnie małżeństwo w średnim wieku; sądząc po ich wymowie i sposobie bycia, musieli mieszkać gdzieś dalej, na przedmieściach. Wyrażali się dosadnie i szorstko, z wyraźną nutką pretensji w głosie.

– W zeszłym tygodniu cielęcina była ledwo znośna – stwierdziła kobieta. – Niech się pan stara, bo inaczej zmuszona będę zamawiać w Marsylii.

– A wczoraj wieczorem – dodał mężczyzna – markiz wspomniał, że kotlety z jagnięcia są o wiele, o wiele za cienkie. Powtarzam więc raz jeszcze: dokładnie cal i ćwiartka.

Rzeźnik westchnął, wzruszył ramionami, wyrecytował uniżenie przeprosiny, zapewnił, że się poprawi. Kobieta zwróciła się do swego towarzysza, ale jej głos nie zabrzmiał wcale łagodniej.

– Czekaj teraz na pakunki i weź je do samochodu. Będę w spożywczym. Tam się spotkamy.

– Oczywiście, moja droga.

Żona wyszła – gołębica w pogoni za następnymi ziarenkami konfliktu. Moment po tym jak zamknęła za sobą drzwi, mąż spojrzał na rzeźnika i jego zachowanie uległo niezwykłej przemianie: zniknęła gdzieś arogancja, na twarzy wykwitł szeroki uśmiech.

– Dzień jak co dzień, no nie, Marcel? – spytał, sięgając do kieszeni po papierosy.

– Zdarzały się lepsze, zdarzały i gorsze. Te kotlety naprawdę były za cienkie?

– Skąd! Przecież on sam nigdy nic nie mówi, bo nie jest w stanie! Za to ona czuje się lepiej, kiedy narzeka, sam wiesz, jak jest.

– Gdzie on teraz jest, ten nasz markiz de Kupagie?

– Obok, pijany jak bela. Czeka na dziwkę z Tulonu. Wpadnę po niego wieczorem i przemycę go do stajni, żeby markiza nie zauważyła. O tej porze będzie już tak zalany, że nie siądzie za kierownicą. Korzysta z pokoju Jean-Pierre’a, wiesz, tego nad kuchnią.

– Tak, obiło mi się o uszy.

Usłyszawszy imię „Jean-Pierre”, pacjent doktora Washburna odwrócił się od gabloty z drobiem. Zadziałał podświadomy odruch, lecz to wystarczyło, żeby rzeźnik przypomniał sobie o jego obecności.

– O co chodzi? Czego pan tu chce?

Nadszedł czas, żeby wyzbyć się gardłowej francuszczyzny.

– Przyjaciele z Nicei polecili mi pański sklep – odezwał się z akcentem, który licował bardziej z Quai d’Orsay niż z „Le Bouc de Mer”.

– Ach tak? – Rzeźnik jeszcze raz dokonał błyskawicznej oceny klienta; wśród ludzi, których obsługiwał, zwłaszcza tych młodszych, zdarzali się i tacy, co to woleli ubierać się na przekór swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule były nawet w modzie. – Szanowny pan u nas pierwszy raz?

– Reperują mi łódź. Dzisiaj już nie dotrzemy do Marsylii

– Czy mogę czymś państwu służyć?

Jean-Pierre roześmiał się.

– O tak, chyba tak – naszemu mistrzowi patelni; zjawi się tutaj później. Niezbyt ufam jego zdolnościom, ale, na szczęście, ja też mam tu coś do powiedzenia.

Rzeźnik i jego znajomy również wybuchnęli śmiechem.

– Oczywiście, szanowny panie, oczywiście – rzekł właściciel sklepu.

– Wezmę z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnaście chateaubriandów.

– Tak jest, proszę pana.

– Dziękuję. Wyślę naszego króla garnków bezpośrednio do pana. – Zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku. – Przepraszam, przypadkowo słyszałem, o kim panowie rozmawiali. Nie, nie, proszę się nie niepokoić. Czy markiz to nie ten bałwan d’Ambois? Ktoś mi wspominał, że tutaj mieszka.

– Ach nie, proszę pana – odparł służący. – Nie znam markiza d’Ambois. Rozmawialiśmy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dżentelmen, ale ma kłopoty. Nieudane małżeństwo, proszę pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedzą.

– Chamford…? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomość, prawda?

– Nie, proszę pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedziałbym, że pana wzrostu.

– Och, naprawdę?

Jako nowy roznosiciel produktów firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu, Jean-Pierre zapoznał się z rozkładem schodów oraz wyjść z piętrowego budynku restauracji nader szybko. Na piętro można się było dostać albo schodami z kuchni, albo z małego foyer tuż przy głównym wejściu; tych ostatnich używali stali klienci korzystający z rozlokowanych na górze toalet. Znalazł też okno, przez które można było obserwować każdego, kto szedł po tych właśnie schodach; Jean-Pierre dawał głowę, że jeśli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez nie kobietę i mężczyznę. Bez wątpienia udadzą się na górę osobno i zamiast do toalety wejdą do sypialni nad kuchnią. Pacjent doktora Washburna zastanawiał się, który z drogich samochodów parkujących na cichej uliczce należy do markiza de Chamford. Którykolwiek by należał, służący Chamforda, ten od rzeźnika, nie miał powodów do obaw – jego pan z pewnością nie siądzie za kółkiem.