– Idźże do Tomasza, wyznaj winę swoje, wyznaj Prawdę całą, niech tu Prawda nastanie, bo tobie co złego stać się może, idź, pośpieszaj!… ale widzę, że zamiast żeby ja tymi słowami się wzruszył, przeraził, one jak Pusta Butelka lub Skrzynia. Widząc więc, żem się wcale nie przeraził, takem się Przeraził, że do Tomasza pokoju jak szalony wpadłem, to krzycząc:
– Wiedz Tomaszu, przyjacielu mój, że ja ciebie zdradzam i Pojedynek ten bez kul był, bo takeśmy z Gonzalem urządzili! Na miłosierdzie Boże, uchodź z Synem swoim, uchodź, póki czas, bo tu w tym domu przeklętym Syna ci uwiodą; i nie tobie z tymi gusłami się mierzyć! Uchodź, uchodź, mówię! Tomasz na to wezwanie i wyznanie moje z łóżka wyskoczył i, w Koszuli pośród cacek, ramiona do góry wzniósłszy, zakrzyknął:
– Prawdaż to, że bez kul był Pojedynek?
Przybliża się, doskakuje, za ramiona chwyta:
– Mówże, mówże! Bez kul? Bez kul? Prochem tylko!
Gdy Starzec mnie za ramiona złapał, ja na kolana przed nim padłem w skrusze, w Żalu i Boleści mojej… ale Skrucha pusta. On nic, tylko dychał, a dychanie jego ciężkie, sapliwe, cały pokój, zda się, wypełniało. Pyta:
– To wyście wszyscy w zmowie byli?
– Ja z Gonzalem.
– A inni świadkowie?
– Baron, Pyckal także w zmowie.
Dycha, dycha ciężko, jak pod Górę. Powiada:
– A za cóż ty mnie to zrobiłeś? A za cóż tyś moich siwych włosów nie uszanował? A powiedzże co ja ci zrobiłem, że to mnie zrobiłeś?
Płaczem wiec ciężkim, serdecznym wybuchnąłem, jego za nogi stare obejmując; ale łzy moje próżne, jakby z dachu cieką.
– To samym prochem ja strzelałem? To samym prochem ja strzelałem? To samym prochem ja strzelałem?
Trzy razy powtórzył. Gniew jego poczuwszy, silniej do Nóg mu przypadłem i, głowy podnieść nie śmiejąc, gniew siwej głowy Starca starego, gniew rąk drżących, palców jak szpony zakrzywionych, oczów dawnych, Wyblakłych i kości suchych gniew nad sobą czułem. Znów tedy do nóg jemu się tulę, a bezlitosne, twarde Nogi jego!
Rzekł:
– Ano, niech się stanie Wola Boża!
Wykrzyknąłem:
– Na rany Chrystusowe, co zamierzasz?…
O, Bóg widzi, żem w tej chwili we wszystkim tak postępował, jak potrzeba było, i powinny Lęk, Strach, Drżenie okazywałem… ale straszny mnie był mój Strach właśnie Niestrasznością swoją, o, czemuż to ja u Ojca nóg gniewnych i na kolanach moich Żalu, Bólu, Lęku czuć nie mogę, a tylko Słoma, siano, Badyl, Badyl pusty! Mówi:
– Ja hańbę moje zmyć muszę… ja to krwią zmyję… ale nie babską krwią nikczemnika tego… Tu innej, Cięższej nieco, krwi potrzeba!
Ja jemu do nóg. Ja do Nóg jego! Ale twarde Nogi. Tu głos chrapliwy, tu Włos siwy; tu zmarszczki, dłoń wznosząca się, drżąca, oko na pół powieką przykryte, a przekleństwo jego tuż nade mną! Owóż zadrżałem, zmartwiałem, alem na próżno zadrżał, zmartwiał, bo próżno, próżno, Pusta Lufa i Pistolet Pusty!
– Podobnież mnie i Syna mego na dudków wystrychnąć chciano; ale Syn nie dudek! A ja tyż nie pajac! I krzyczy pośród tych cacek:
– Nie pajac!
Wtenczas poznałem, że i jemu Pusto… I otóż to, jak w lasku sosnowym, gdy Sucho, Pusto, a wiatr daleki Badyle, zeschłe rośliny przewiewa, nimi potrąca, szeleści, do mchów zagląda, listkami, łodyżkami się zabawia… a w górze sosny, chojary… Daremny krzyk! Próżny gniew! Pieprz, macierzanka, a co przepadło, to przepadło! Ale przysunął się do mnie Stary… przysunął się, za rękę ujął i usta swoje do mojego ucha mi przybliża:
– Z pomocą Bożą krwią to zmyję, a krew ciężka, straszna będzie, bo Syna mojego!
Powiadam:
– Co chcesz robić? Co chcesz robić? On na to:
– Ja Syna swojego własną ręką ojcowską zgładzę i jego Zabiję jego tą Ręką moją zamorduję, Nożem, albo nie Nożem, pchnę… Krzyknąłem:
– Szalony chyba! Na Boga! Co mówisz? – Zabiję, zabiję, bo nie może to być, żebym z Pustego Pistoletu strzelał… i tak ja jego zabiję, Zabiję! W pustocie strachu mego pusto, pusto, spiesznie, pokój opuściłem. Z okien Gonzala salonów światło mdławe księżyca padało. Owoż pewnem było, że Tomasz ten zamiar swój do skutku przywiedzie, a i nie tylko dlatego że za śmieszność swoją się mścił i że Syna tą śmiercią straszną tyż od pośmiewiska chciał ratować. Gdy w boju morderczym Ziemia, Niebo łuną objęte na zadach, chrapiąc, przysiadają, a Wali, Rozwala się i Krzyk, Ryk, Matek jęk i Mężów Pięść w zgrzycie i szczęku, a w Trumien i Grobów pękaniu, w ostatecznym świata, Natury wzburzeniu Klęska, Zagląda ach Koniec się zbliża, gdy Sąd nad wszelkiem jestestwem żywem się sprawuje, on, stary, też do Boju staje! Bić się chce z Ojczyzny wrogiem! I gdy wiek podeszły jego na Niemoc skazuje, on Syna swego jedynego do wojska oddawał na śmierć albo na kalectwo. I otóż na szalę nie tylko on Syna swego Najdroższego rzuca, ale też uczucia swoje, tę Ofiarę Starca ciężką, krwawą. Ale marna Ofiara jego. Niestraszny siwy włos. Czcze Starca uczucie! Bo on, z pustej lufy do Puta pukając, pustym stał się a może dziecinnym Staruszkiem i tylko jakiej Papki mu dać, niechby jadł, albo niechby dzieci iskał, albo do wron, kawek z pukawki pukał w dzień letni! Otóż niemoc Pustej Pukaniny jego. A on, tę Niemoc swoja czując, chciał ją w sobie zabić Syna swego zabijając… i, Syna zabijając, on tym synobójczym strasznym mordem swoim Staruszka pustego w sobie zabija, aby Starcem krwawym, Ciężkim stać się i Starcem on chciał Przerazić, Przestraszyć! I próżne błaganie moje! Próżne modły moje! Bo jemu Starzec od modłów moich lękliwych urastał…
A niech to Diabli, Diabli, Diabli, Diabli, Diabli! Gdy tak z myślami się biję w szmerach, szumach, piskach, skowytach nocnych domu tego, Gonzalo skądsiś wyskakuje! – A to dopiero Stary klnie! Wszystko słyszałem, bom za drzwiami był ukryty! Po cóżeś mu, zdrajco, o pistoletach mówił?
– Jeżeliś słyszał, to wiesz, że zabawy twoje morderstwem się skończą, bo on, co powiedział, spełni i Syna zabije.
Wódką buchnął… zatoczył się, mało nie upadł… Pijany jak bela! – Chciałby on mnie Ignaśka mego zamordować – wrzasnął – ale niedoczekanie jego, bo właśnie Ignasiek mój mnie jego zamorduje!
Po pijanemu bredził. Ale coś mnie w tych słowach jego się nie podobało i mówię:
– Pijany jesteś. Idź lepiej spać. Po cóż to lgnąc ma ojca mordować? Oj, oj, idźże ty lepiej, prześpij się, głowy nie zawracaj!
– Starego lgnąc zamorduje! Ja już to sprawię, bo sposób mam na to… ja na lgnąca sposób mam!
Bzdurstwa mówił. Bzdurstw jego pijanych i słuchać nie warto było! Ale coś na końcu języka miał, wiec go za język pociągnąłem:
– Jaki ty sposób na lgnąca masz? lgnąc patrzeć na ciebie nie może.
Obraził się:
– O, o, o! Owszem, dość mnie lubi! A ja to sprawię, że Tatę zabije! Tatę zabije – i mam na to Sposób! A gdy tatobójca starego pryka swojego się stanie, pewnie Pomocy i Opieki mojej potrzebował będzie, bo kryminał, to kryminałem pachnie; i już mi miększym się stanie, oj, dana, oj, dana!
Jego za gardło złapałem! – Powidzże, co zamierzasz? Co ty tu za nowe Szaleństwo, Diabelstwo roisz? Co za konszachty z tym swoim sługusem, z tym Horacjem, knujesz, co on ma do lgnąca, co on tak do lgnąca się Rusza, coś ty z nim umyślił? Powidz, bo cię zaduszę! – a on mnie w rękach zmiękł, oczami wywrócił i szepnął: