– Zabijać, zabijać!… i ostrogami się tłuką, wyją. Rachmistrz powiada Blado, przeraźliwie:
– Diabli, diabli, ja was stąd nie wypuszczę, wy stąd nie wyjdziecie!
Rada w radę. Powiadam:
– Wyjść nam trzeba, bo tu już i niczego straszniejszego nie dokonamy; a tyż nie ta piwnica nas więzi, a tylko Ostroga. Jeżeli więc kupą wyjdziemy, a z Ostrogami przy butach, to jeden drugiemu się nie wymknie… nie ma strachu! Ale wpierw z panem Grzegorzem ja do Gonzala pojadę, gdzie lgnąc wraz z ojcem swoim przebywa i tam Mord cały obmyślimy. Bo zabić niełatwo, a wszystko dobrze obmyślonem być musi. A tyż przy ostrogach, konno pojedziemy i ufam ja, że mnie Grzegorz szpikulcem przysmali, jakbym ucieczki lub zdrady próbował. Owóż radzą, uradzają, a mojej się Radzie przyglądają i Rachmistrz nosem kręci, coś jemu nie w smak przedsięwzięcie moje. Alem krzyknął:
– Kto tchórz, słaby, kto się boi albo i wykrętów szuka, temu odwagi szpikulcem podpuścić! I krzyknął, Ryknął Rachmistrz:
– Rady nie mogę nie przyjąć, bo ona Diabelska!
Na koniach tedy dwóch bułanych, które z Rajtszuli nam dano, do Gonzala estancji przez pola pędzimy; i Rachmistrza galop obok galopu mego się rozlega! Pędzi Rachmistrz! Ja W, obok pędzę. Bezkresna równina! Dalekość niezmierzona, która czoło chłodzi i chyba ze strzelbą za ptaszkami, szarakami, albo gdzie pod miedzą wytchnąć, usnąć… lecz z nami Ostroga.
I z nami Czyn nasz, którego dokonać musiemy. I nie wiem już czy ja Katem, Oprawcą do syna pędzę, czyli jak do źródła abym sobie wargi spieczone odświeżył… a łoskot Pustego Galopu, łoskot Pustki naszej na tych pampy równinach i pustych obszarach jak Dzwon, jak Bęben jaki się rozlega! Boże, Boże, jakże to ja katem jadę, pędzę, jakże katem będę synowi mojemu!
I gdyśmy do dużego kasztana dojechali, Rachmistrza koniowi Ostrogę wrzepiłem od czego Kwik, Skok, łamie się ostroga, koń ze łbem między nogami ponosi i kat mój Oprawca, koniem własnym poniesiony, w najdalszych rozpłynął się równiny mgiełkach.
Sam na tych łąkach zostałem. O, jak Pusto, Cicho, o, jaki Robaczek, o, ptaszek na gałęzi przysiadł… Ale Syn, Syn, do Syna, do Syna! W galop tedy i Syn, do Syna, Syn, do Syna, kopyta końskie o ziemię łoskoczą! I już przede mną estancji Gonzalowej baobaby, już kępa zielona drzew, krzewów wykwita… ale cóż to za łoskot z łoskotem konia mojego się miesza, noże to kołki gdzie wbijają, może i bieliznę piorą… bo gdy u kopyta końskie buch, buch, to tam Buch i Bach i Buch, i gdy koń mój buch-buch, buch-buch, to tam Bach-Buch Buch i Bach za drzewami się rozlega! Otóż to w palanta grali! z konia zsiadłszy, zza drzewa wybiegam, a tam Gonzalo z Ignacem w palanta grają, Horacjo zasię z boku na palikach gnącemu towarzyszy; i co Ignacy Buch w piłkę, to Horacjo Bach w palik, Buch-bachem walą! Tomasz po sadzie chodził, śliwki jadł…
Zobaczywszy mnie, biegną witać, lecz krzyknął Gonzalo, ręce wznosząc do góry:
– Na Boga, ty chyba z grobu wstałeś, cóżeś tak zmarniał?
Zaraz tedy mnie jeść, pić dano, a tyż i wymyto, bom ledwie ustać się mógł o własnych siłach. Potem na ławce w sadzie od drzewem usiadłem i pytał mnie Gonzalo:
– Bójże się Boga, gdzie to zniknąłeś, co z tobą przez te dni się działo? a prawdy jemu powiedzieć nie mogłem, bo tyż w niczym on mnie nie mógł być pomocnym, a pewnie by i nie uwierzył; tak niepodobna do prawdy owa prawda była. Powiadam tedy, żem, na pole wyszedłszy, z nagła zaniemógł; a, przytomność straciwszy, i do szpitala przez ludzi zawieziony, tam przez dni wiele między Życiem i Śmiercią zostawałem. Spojrzał się na mnie, a chyba szczerości słów moich nie ufał, bo podejrzliwość we wzroku jego wyczytałem. Ale co mnie Gonzalo, co mnie Pościg Rachmistrza i Zemsta Kawalerów Ostrogi grożąca, gdy Syna widzę, gdy Syn przede mną, a głos jego świeży, rześkie śmiechy, ruchy, całego ciała radość, zręczność! I łąka, gaj chyba nad rzeką, świeży, chłodny…
Co to, jednak, co to? Jakaż tych Ruchów, tych śmiechów odmiana! A cóż to się dzieje? I jaka Bajbaka śmiałość! Bo już oni, panie, tak Jeden z Drugim tak Jeden do Drugiego, że prawie taniec to jest, taniec, nic innego. Gdy tedy jeden Ręką Machnie, drugi Nogę zadrze. Gdy jeden na drzewo wlizie, to drugi na bryczkę, więc to jeden Świśnie, drugi Pryśnie, ten śliwkę zji, tamten ulęgałkę, tamten Prychnie, ten Kichnie, a gdy jeden Skoczy, drugi zamknie oczy. I takie to Wtórowanie, Przygrywanie nieustanne, jeden drugiemu, jeden do drugiego, a jakby do wiersza, takie to Stowarzyszanie wieczne, nieprzerwane, wszelkim ruchem, poruszeniem, że chyba jeden bez drugiego kroka dać nie może. Gonzalo zasię przytupywał, przyklaskiwał i już to cieszy się, cieszy, aż ciżemki gubi i matinki.
Tomasz na boku śliwki ji; ale bez przerwy na wszystko spogląda. A tak Spogląda Tomasz, przytupuje Gonzalo, Buchbach rozgłosem swoim chłopców obu łączy pod drzewami, pieski legawe kłapouchemi niuchami swoimi wąchają, ale Pusto, Pusto… i już to ten Buch-bach jak Pusty Bęben. W pustce zaś grzmotów Bębna tego owoc zabójstwa dojrzewa, i tylko nie wiadomo; Synobójstwo, czy też Ojcobójstwo? A tam w piwnicy dalekiej już pewnie mnie Karę, Zemstę przysięgają i z pianą męki na mnie Tortury wzywają. Tu muszki brzęczały. Aż nad wieczorem Gonzalo na osobność mnie wziął, i pod żebro szturchnąwszy, wykrzyknął:
– Widziałeś, jak lgnąc z Horacjem moim się pokumał? Jak jego Horacjo do zabawy wciągnął? Otóż to z nich parę skarogniadych mam źrebaków, którymi gdzie zechcę, zajadę!
I zatańczył. Ale zapytał:
– Co to za kulig?
– Jaki kulig? – mówię. Rzekł:
– A bo Radca Podsrocki tu konno zajechał i mnie w sekrecie szepnął że JW. Minister z gośćmi swoimi, kuligiem do domu mojego zawita; który to zwyczaj jest wasz narodowy, żeby Kuligiem Zajeżdżać. Co mnie w sekrecie Radca zwierzył, żebym trochę dom przygotował, jadła uszykował.
Tu krzyknął:
– Tańca się JW. Posłowi zachciało! A po co dom mój nawiedza? Nie wiem. Spod oka Oczkiem na mnie spojrzał i mówi:
– Zdrajco, gdzie ty byłeś, co robiłeś, z kim się kumałeś, czy przeciwko mnie nie spiskowałeś? – Ale choćbyś i co spiskował, za późno, za późno… bo już dzisiejszej nocy Ojciec trupem padnie, Ojca dziś zakatrupiemy!
My pod kasztanem na ławce siedzieliśmy a, że to jeszcze bardzo słaby byłem, głowę o poręcz oparłem bo mnie się trzęsła. Pytam więc jego:
– Co zamierzasz?
– Buchbach! – zakrzyknął. – Buchbachem, buchbachem!
– Co mówisz? Co mówisz?
– Buchbach, buchbach, buchbachem, buchbachem!
– Co zamierzasz? Jakie zamierzenia twoje?
Rączkami wokół figlując zawołał:
– Pamiętasz, jak to dawniej gdy lgnąc buchnął, Horacjo jemu bachnął z boku w odpowiedzi? Tera tak się pokumali, że gdy Horacjo buchnie, lgnąc jemu bachnie! A już tak się zgrali, że nie może być, aby jeden nie buchnął, kiedy drugi bachnie! Wszystko więc po myśli mojej, wedle zamiaru mojego! I, nocy dzisiejszej, Starego Buchbachem trzaśniemy, bo, gdy Horacjo jego buchnie, lgnąc z samego rozpędu, choć to i Ojciec, bachnąć musi. A tak on Ojca swojego zabije! Ani się spostrzeże!
I wybiegł między drzewa pląsać. Mnie, mimo słabości W mojej, śmiech złapał i, od śmiechu cały roztrzęsiony, wołam:
– Bój że się Boga, to takeś to umyślił? Buchbachem! Buchbachem! Przestał pląsać i rzekł:
– Buchbachem i stanie się to, jak Bóg na niebie, buchbachem, buchbachem i ja ci powiadam, że się stanie, stanie…
Na prawo, na lewo spojrzałem: tam krzaczki, porzeczki, a promienie słoneczne przez liście migoczą, tam dali Horacjo z Ignacem przy beczce… a dali Tomasz po sadzie chodzi, śliwkę podniesie, obejrzy, zji. Otóż już powiedzieć miałem Gonzalowi, żeby dał pokój z gadaniem takim, bo Niemożliwa Rzecz… gdy Pies duży wilczur przyszedł się łasić i jak Baran beknął; i ogonem myrda, ale ogon szczurzy. Znów tedy na Gonzala patrzę w osłabieniu mojem, ale nie Gonzalo to chyba, a Gonzala, i nie Ręka, ale Rączka pulchna Mała choć duża, włochata; i palce Cukrowe, Cienkie, choć Duże Paluchy, a Paluszki chyba; i Okiem mruży, mruga, ale Oko Oczko… Powiadam do niego:
– Niemożliwa to rzecz, niemożliwa… i ty tego chyba nie zrobisz, bo jakże Buchbachem, Buchbachem… Podskoczył. Pofiglował. – Buchbachem! Buchbachem! A gdy Ignasieniek mój Starego swojego buchbachem napocznie, pewnie dla mnie miększym, łaskawszym będzie, bo przecie Kryminał!