Выбрать главу

Stephen Baxter

Tratwa

Pragnę wyrazić podziękowania Larry’emu Nivenowi, Davidowi Brinowi i Ericowi Brownowi, którzy zadali sobie trud przeczytania i dokładnego skomentowania wersji roboczych tej powieści oraz zawartego w niej opisu wyimaginowanego wszechświata; ich wkład wydatnie podniósł jakość mojej pracy. Dziękuję również Arthurowi C. Clarke’owi, Bobowi Shawowi, Charlesowi Sheffieldowi, Joe Haldemanowi i Davidowi Pringle’owi za pochwały i zachęty. Mam też wielki dług wdzięczności wobec Malcolma Edwardsa, redaktora w wydawnictwie Grafton, który cierpliwością! pieczołowitą dbałością znacznie przyczynił się do powstania tej książki.

ROZDZIAŁ 1

Kiedy w odlewni doszło do implozji, Rees poczuł wielką ciekawość świata.

Szychta zaczęła się normalnie: Sheen, kierowniczka zmiany, uderzyła pięścią w ścianę jego kabiny. Rees wygramolił się z hamaka i na chwiejnych nogach krążył po zabałaganionym pomieszczeniu, żeby rozbudzić się na dobre.

Z zardzewiałego kurka leniwie popłynęła woda, kwaśna i mętna, jak wszystkie ciecze w warunkach minimalnej grawitacji. Rees zmusił się do wypicia kilku łyków, a potem opryskał twarz i włosy. Wzdrygnął się na myśl, ilu ludzi myło się w owej wodzie od czasu pozyskania jej z chmury. Upłynęło już kilkadziesiąt szycht od ostatniej dostawy świeżych produktów z Tratwy; przestarzały system utylizacji odpadków na Pasie zaczynał szwankować.

Rees przeżył piętnaście tysięcy szycht, był ciemnowłosy, szczupły, dość wysoki i, niestety, nadal rósł. Włożył zaplamiony, jednoczęściowy kombinezon, który robił się dla niego zbyt krótki. Rodzice na pewno zwróciliby na to uwagę. Zasmucił się. Ojciec żył niewiele dłużej niż matka, zmarł kilkaset szycht temu z powodu niewydolności serca i ogólnego wyczerpania.

Uwiesiwszy się jedną ręką na framudze drzwi, Rees zerknął na małą, zbudowaną z żelaznych ścian kabinę. Przypomniał sobie, jaka wydawała się zatłoczona, kiedy mieszkał w niej wspólnie z rodzicami.

Odpędził od siebie ponure myśli i wcisnął głowę w wąską szczelinę między drzwiami.

Przez chwilę mrugał oczami, oślepiony przesuwającym się światłem gwiazd. W powietrzu wyczuwało się swąd jakby palonego mięsa. Czyżby pożar?

Kabina Reesa połączyła się z pomieszczeniem sąsiada kilkumetrowym odcinkiem postrzępionego sznura i kawałkami zardzewiałych rur. Młodzieniec wspiął się metr po linie i zawisł na niej, ogarniając wzrokiem otoczenie, aby odkryć źródło przykrego zapachu.

Powietrze Mgławicy było, jak zwykle, zabarwione na krwistoczerwono. Rees próbował ocenić ową czerwień, może uległa pogłębieniu od ostatniej zmiany?

Jednocześnie nerwowo zerkał na obiekty porozrzucane w przestrzeni Mgławicy. Chmury przypominały garstki szarawego sukna rozproszone w powietrzu. Spadał między nimi powolny, nie kończący się deszcz gwiazd, które docierały aż do Rdzenia. Blask rozciągających się na milę kulistych obiektów kontrastował z ulotnymi cieniami pojedynczych drzew. Plamy rzucane na chmury przybierały kształt wielorybów. Gdzieniegdzie pojawiał się błysk, oznaczający kres krótkiej egzystencji jakiejś gwiazdy.

Ile ich jeszcze pozostało?

Będąc dzieckiem, Rees zawisał między linami i, szeroko otworzywszy oczy, cierpliwie liczył gwiazdy. Teraz podejrzewał, że nie istnieje określona liczba, zapewne było ich więcej niż włosów na głowie… albo myśli czy słów, które miał ochotę wypowiedzieć.

Uniósł głowę i przeszukiwał wzrokiem wypełnione gwiazdami niebo. Miał wrażenie, że jest zawieszony w wielkim obłoku światła. Gwiezdne obiekty w miarę oddalania się przypominały świetliste punkciki, a niebo wyglądało jak błyszcząca czerwienią i żółcią zasłona.

Przez rozrzedzone powietrze Ress nadal czuł swąd spalenizny. Okręcił sznurem palce nóg i uwolnił ręce. Czekał biernie, aż wirowy ruch Pasa wyprostuje mu plecy i z nowej pozycji przyglądał się swemu domowi.

Pas był okręgiem o szerokości mniej więcej ośmiuset metrów. Składały się nań rzędy podniszczonych domostw i miejsc pracy połączonych systemem lin i rur. W środkowej części Pasa znajdowała się kopalnia, schłodzone jądro gwiazdy szerokie na sto metrów.

Na jego powierzchnię opadały kable dźwigowe, które co sekunda zeskrobywały z menisku metr rdzy.

Tu i ówdzie znajdowały się masywne, pomalowane na biało, metalowe wyloty dysz.

Co kilka minut każda z gardzieli wyrzucała kłąb pary i wówczas Pas niepostrzeżenie nabierał szybkości, skutecznie przeciwstawiając się oporowi powietrza.

Rees uważnie obejrzał wyszczerbioną krawędź najbliżej położonej dyszy. Została przytwierdzona do dachu kabiny sąsiada. Sądząc po wyglądzie brzegu dyszy, najwyraźniej ktoś ciął i spawał metal w dużym pośpiechu. Jak zwykle, Rees zaczął snuć domysły. Da jakiego statku czy innego pojazdu zabrano to urządzenie? Kim byli ludzie, którzy zdecydowali sieje odciąć? I w jakim celu zjawili się tutaj?

Kolejny podmuch ognia uderzył ciepłem w twarz. Rees potrząsnął głową. Usiłował skoncentrować myśli.

Właśnie odbywała się zmiana szychty, więc przed większością chat w Pasie panowało spore ożywienie. To zmęczeni, oblepieni brudem robotnicy udawali się na spoczynek do hamaków. Wokół odlewni, około ćwierć obwodu Pasa od miejsca, w którym stał Rees, kłębił się dym. Jacyś ludzie raz po raz znikali w szarawej mgle, a potem wynurzali się z niej, ciągnąc po ziemi bezwładne, poczerniałe tobołki wielkości człowieka.

Czyżby zwęglone ciała?

Z cichym okrzykiem Rees skulił się, chwycił linę i zaczął szybko pełzać nad studniami grawitacyjnymi dachów i ścian kabin, aby dotrzeć do odlewni.

Zatrzymał się na skraju kulistego oparu. Smród palonego mięsa sprawił, że jego pusty żołądek zaczął się buntować. Z mgły wynurzyło się, jak we śnie, dwoje ludzi, którzy nieśli duży, zakrwawiony tobołek o nieokreślonej zawartości. Rees znalazł mocny punkt zaczepienia i ruszył ratownikom z pomocą.

Omal nie cofnął się z obrzydzenia, gdy zostały mu w rękach płaty zwęglonego mięsa.

Bezwładną postać owinięto poplamionymi kocami i ostrożnie odciągnięto na bok.

Jeden z ratowników wyprostował się przed Reesem, z pokrytej sadzą twarzy wyzierały białka oczu.

Dopiero po chwili Rees rozpoznał Sheen, kierowniczkę szychty. Kontakt Sheen z gorącymi, poczerniałymi ciałami zbudził nieokreślone sensacje w brzuchu Reesa. Nie mógł jednak oderwać oczu od kropelek potu na umazanych krwią piersiach kobiety. Było mu wstyd, że nawet w takiej chwili obserwuje ją.

— Spóźniłeś się — powiedziała schrypniętym, prawie męskim głosem.

— Przepraszam. Co się stało?

— Implozja. A co myślałeś? — Odgarnąwszy z czoła spalone włosy, odwróciła się i pokazała całun dymu. Teraz Rees mógł już dostrzec zarysy odlewni. Sześcienna forma zakładu uległa zniekształceniu, jakby zmiażdżyła go dłoń olbrzyma.

— Na razie dwóch zabitych — powiedziała Sheen. — Cholera. To już trzeci wypadek w ciągu ostatnich stu szycht. Gdyby Gord budował wystarczająco mocne konstrukcje, nie musiałabym zeskrobywać swoich pracowników jak zgniłe kawałki mięsa. Cholera, cholera!

— Co mam robić? Odwróciła się i rzuciła Reesowi gniewne spojrzenie. Poczuł, że czerwieni się z zakłopotania i strachu. Irytacja Sheen trochę osłabła.

— Pomóż nam wyciągnąć resztę. Trzymaj się mnie, to nic ci się nie stanie.

Spróbuj oddychać przez nos.

Stanęła plecami do Reesa i ponownie zanurkowała w rozprzestrzeniający się kłąb dymu. Rees wahał się tylko przez chwilę, a potem szybko rzucił się w ślad za nią.