Выбрать главу

Funkcja ludzi na dole polegała na podejmowaniu decyzji, które wykraczały poza możliwości koparek, na przykład ustalali normy wydobycia albo sterowali żłobieniem nowych korytarzy wokół zepsutych krzeseł. Zresztą niewielu ludzi potrafiło robić coś więcej, aczkolwiek niektórzy górnicy, na przykład Roch, gustowali w pijackich przechwałkach, dotyczących bohaterskich wyczynów w warunkach ekstremalnej grawitacji.

Z jednego kanału dochodził zgrzytliwy pomruk. Rees obrócił krzesło. Po chwili do oświetlonej komory bardzo powoli wjechała maszyna, którą górnicy nazywali kretem.

Kret był cylindrem z metalu o matowej powierzchni, długim na około pięć metrów.

Poruszał się na sześciu naoliwionych kółkach. Na dziobie maszyny montowano rozmaite narzędzia tnące oraz podobne do rąk szczypce, które zagłębiały się w gwiezdne żelazo. W tylnej części kreta znajdował się obszerny kosz zawierający kilkanaście sztabek świeżo pozyskanego surowca.

— Status! — przywitał się Rees.

Kret zatrzymał się i cienkim, obojętnym głosem, który wydobywał się gdzieś ze środka poocieranego korpusu, udzielił łatwej do przewidzenia odpowiedzi:

— Poważna awaria czujnika pomiarowego.

Reesowi często wydawało się, że gdyby wiedział, co oznacza ten krótki komunikat, pojąłby zagadkę otaczającego go świata.

Z dzioba kreta wysunęło się ramię, które sięgnęło do koszy w tylnej części maszyny i wyciągnęło sztaby żelaza wielkości głowy, a potem układało jedną na drugiej na podłodze komory. Rees przez kilka minut patrzył na pracę urządzenia. Wokół narzędzi na dziobie, osi kół i zaczepów koszy znajdowały się wyraźne ślady po spawaniu, również powłoka kreta miała siatkę długich, cienkich nacięć, które wskazywały, w jakich miejscach dawno temu oderwano poszczególne mechanizmy. Rees spod półprzymkniętych powiek obserwował szeroki, cylindryczny korpus maszyny. Co przytwierdzono kiedyś do wgłębień na kadłubie?

W przebłysku intuicji wyobraził sobie, że silniki, które utrzymują Pas na właściwej orbicie, są przymocowane do kreta. W umyśle Reesa poszczególne części poruszały się dookoła, łączyły i rozłączały ze sobą w najbardziej niewiarygodny sposób. Czy kiedyś silniki naprawdę stanowiły część korpusu kreta? Czy był to dawniej rodzaj maszyny latającej, którą przystosowano do pracy na dole? Może do owych wgłębień pasowały inne urządzenia?

Urządzenia, których od dawna nie używano i obecnie Rees nie umiał nawet ich sobie wyobrazić, na przykład wspomniane przez kreta „czujniki pomiarowe”.

Ogarnęło go uczucie wdzięczności dla kretów. Stanowiły zagadkę, w przygnębiającym wszechświecie Reesa reprezentowały jedyny element dziwności i inności, i tylko one były pożywką dla jego wyobraźni. Mniej więcej sto szycht temu po raz pierwszy zaczął dopuszczać do siebie myśl, że być może gdzie indziej istnieją zupełnie odmienne światy. Stało się to pod wpływem kreta, który nieoczekiwanie zapytał go, czy uważa, że powietrzem Mgławicy oddycha się trudniej.

— Krecie! — przywołał maszynę. Z dzioba kreta wysunęło się gadające metalowe ramię.

Po chwili skierowało na Reesa kamerę.

— Dzisiaj niebo wydawało się trochę czerwieńsze. — Transfer sztab żelaza odbywał się w stałym tempie, ale mały obiektyw pozostał w tej samej pozycji. Na dziobie zaczęło pulsować czerwone światełko. — Proszę podać dane spektrometru.

— Nie wiem, o czym mówisz — odparł Rees. — A nawet gdybym cię rozumiał, to i tak nie mam spektrometru.

— Proszę określić ilościowo dane wejściowe.

— Nadal nie rozumiem — cierpliwie odpowiedział Rees.

Maszyna milczała przez kilka sekund.

— W jakim odcieniu czerwieni jest niebo?

— Nie wiem. — Rees zawahał się, gdyż brakowało mu właściwego określenia. — Czerwone. Ciemniejsze. Nie tak czerwone jak krew.

— Proszę skalibrować. — Obiektyw zajaśniał szkarłatnym blaskiem.

— Nie, nie tak jasne. — Rees wyobrażał sobie, że spogląda na niebo. Poświata na obiektywie tworzyła spektrum od karmazynu do ciemnego, krwistego odcienia. — Trochę w tył — rzucił. — Tak. Myślę, że to właśnie ta barwa. — Obiektyw pociemniał.

Szkarłatna lampka na dziobie zaczęła świecić stałym, intensywnym blaskiem. Reesowi przypomniało się ostrzegawcze światełko na urządzeniu wyciągowym i poczuł, że cierpnie mu skóra.

— Krecie, co oznacza to światełko?

— Ostrzeżenie — zabrzmiał matowy głos maszyny. — Degeneracja środowiska zagrażająca życiu. Wskazany dostęp do wyposażenia pomocniczego.

— Niech cię cholera, krecie, co powinniśmy zrobić? — Rees zrozumiał słowo „zagrażająca”, ale co oznacza reszta odpowiedzi? O jakie wyposażenie pomocnicze chodzi?

Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Maszyna cierpliwie kontynuowała rozładowywanie kosza.

Rees obserwował ją, targany niespokojnymi myślami. Usiłował ułożyć całość z elementów ostatnich wydarzeń. Z powodu implozji ludziom żyło się ciężko, a teraz, jeśli Rees dobrze zrozumiał wypowiedź kreta, okazywało się, że czerwień nieba zwiastuje zagładę całej rasy, jak gdyby sama Mgławica była ogromną latarnią informującą o niepojętym zagrożeniu.

Znowu miał poczucie, że jest uwięziony i ciążyło mu to bardziej niż przyciąganie gwiezdnego jądra. Wiedział, że nikt nie podzieli jego zatroskania. Był tylko głupiutkim dzieciakiem, jego niepokój opierał się na domysłach, oderwanych faktach, które tylko częściowo dawało się uzasadnić.

Czy będzie jeszcze dzieckiem, kiedy nadejdzie koniec? W wyobraźni Reesa pojawiły się apokaliptyczne sceny: przygasające gwiazdy, gęstniejące chmury, brak powietrza w płucach.

Musiał wrócić na powierzchnię Pasa, koniecznie chciał zdobyć dodatkowe informacje.

W całym wszechświecie istniało tylko jedno miejsce, do którego mógł się udać.

Tratwa. Należało tam dotrzeć za wszelką cenę.

Wytyczywszy sobie nowy cel, nie całkiem jasny, ale skłaniający do działania, Rees obrócił krzesło w stronę rampy, która prowadziła do wyjścia.

ROZDZIAŁ 2

Drzewo było drewnianą, obficie ulistnioną machiną o szerokości pięćdziesięciu metrów. Zwolniwszy rotację, powoli opuściło się w kierunku studni grawitacyjnej jądra gwiazdy.

Pallis, pilot drzewa, wisiał poniżej sękatego pnia, uczepiwszy się go rękami i nogami.

Za plecami miał jądro gwiazdy i znajdującą się w środku kopalnię. Spojrzał krytycznym okiem na zasłonięty przez listowie dym, który kłębił się nad górnymi gałęźmi.

Warstwa dymu nie była zbyt gruba, toteż Pallis widział światło gwiazd. Dotknął rękami najbliższej gałęzi i poczuł lekkie drżenie. Nawet tutaj, u nasady konarów, drzewo niespokojnie dygotało. Jego działaniem rządziły dwie zasady: próbowało unikać zabójczej grawitacji gwiazdy i uciekało przed cieniem dymnego obłoku, który popychał je w stronę studni grawitacyjnej.

Zręczny pilot musiał zachowywać idealną równowagę, drzewo powinno krążyć z zachowaniem wymaganej w danych warunkach odległości.

Teraz wirujące gałęzie młóciły powietrze, dlatego drzewo podskoczyło w górę co najmniej o metr. Niewiele brakowało, a Pallis oderwałby się od niego. Z listowia wyłoniła się chmara malutkich, przypominających kółeczka skoczków. Zaczęły brzęczeć wokół mężczyzny, starającego się utrzymać równowagę.