Выбрать главу

– To naprawdę wspaniałe – westchnęła, rozkładając ramiona.

– Co takiego?

– Lato! Riwiera! Słońce… I pomyśleć, ze gdzieś teraz żyją sobie Eskimosi w domkach z lodu i Anglicy pod parasolami.

Anglisy pod parasolami! Wyobraziłem sobie Marjorie Faulks na Regent Street pod błękitną parasolką. Gorąco pragnąłem, aby nie poszła po mój list. Zresztą, gdyby do mnie napisała, postanowiłem nie odpisać. Jak mogłem wysmarować sześć kartek płomiennych wyznań do tej nieznajomej? Znowu ujrzałem ją, jak siedzi w moim MG i znów ogarnęło mnie pierwotne rozdrażnienie. Z przyrumienioną od słońca twarzą i włosami zlepionymi morską wodą wydawała mi się brzydka. Nie podobał mi się również jej cierpki głosik.

– O czym myśli mężczyzna mojego życia? – zapytała Denise, która cały czas spoglądała na mnie.

– Nie myślę, tylko płynę w siną dal.

– Płyniesz beze mnie. Odnoszę wrażenie, że coś ci się przytrafiło.

Nie rozumiałem, do czego zmierza. Denise była osobą spontaniczną, która umiała mówić wprost nawet wtedy, kiedy kpiła ze mnie.

– Jean-Marie, ty już mnie nie kochasz!

– Chyba żartujesz? – wyszeptałem.

Zrobiło mi się głupio.

– Wiesz przecież doskonale, Denise, że nie mogę żyć bez ciebie. Wczoraj życie wydawało mi się nie do zniesienia, a dziś chce mi się śpiewać.

– To o niczym nie świadczy. Najwyżej o tym, że miałeś ochotę się kochać i miałeś dość samotności…

Zakląłem cicho, wyskakując z łóżka. – Wygląda na to, że czynisz wszystko, aby mi zepsuć dzień.

Wyciągnęła do mnie swoje rozkoszne ramiona.

– Chodź mi wybaczyć, mój ty piękny egoisto!

* * *

Przez pełne cztery dni zachowywoliśmy się jak dwoje dzieci żądnych słońca i swobody. Zawsze z pogardą odnosiłem się do tych scen filmowych, w których jakaś para goni się po plaży, aby wreszcie rzucić się w fale. Przez te cztery dni nie myślałem o Marjorie Faulks. Zniknęła jak większość kobiet, które spotkałem na swojej drodze.

To zdarzyło się dopiero piątego dnia. Schodziliśmy z naszego pokoju w strojach plażowych i Denise poszta do recepcji oddać klucz.

Czekałem na nią w hallu, patrząc jak pokojówki taszczą naręcza bielizny. Powietrze pachniało benzyną.

– Masz, jest list do ciebie.

Denise zbliżała się, trzymając na rakiecie od badmintona podłużną kopertę. Na znaczku widniał wizerunek Elżbiety II.

Znienawidziłem nagle to pochyłe, pełne ozdóbek, tak typowe dla wszystkich Anglików pismo.

Ta idiotka odebrała mój list i musiała odpisać. Spotkałem drwiące spojrzenie Denise.

– Nie czytasz?

– Co to może być? – wybełkotałem, biorąc kopertę do ręki.

Dla zachowania twarzy i aby przestać patrzeć na Denise oczyma pełnymi zmieszania, rozdarłem kopertę zębami i wyjąłem przepołowiony list, który musiałem teraz składać, aby móc go przeczytać.

„Nie wiem, czy zna pan Londyn, ale od trzech dni pan w nim zamieszkuje…".

Muzyka ma tę właściwość, że w ciągu czterech sekund może doprowadzić do zmiany stanu ducha. To pierwsze zdanie zabrzmiało jak mozartowskie takty. Jakiś magiczny hymn zabrzmiał w moim sercu, a nieobecność Marjorie odczułem jak cios w samą krtań. Wiersze listu skakały przed oczami, z trudem utrzymywałem razem obie połowy, bo ręce mi drżały ze wzruszenia.

„…wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której żyję jak na wygnaniu. Bo bez pana, Jean-Marie. A przecież pana nie znam. Pamiętam tylko jakieś spojrzenie, jakąś intonację głosu, zabarwienie pana skóry w miejscu, tam gdzie zapada się policzek…".

– Coś się stało? – zapytała nagle Denise. Zaprzeczyłem ruchem głowy. A jednak tak: coś się rzeczywiście stało.

– Jesteś blady jak śmierć.

– Ależ skąd!

– Czy to poważne?

– Bądź cicho, proszę…

Poszła sobie. Być może powinienem był wybiec za nią, ale nie miałem na to odwagi.

„… mam obok siebie słownik angielsko-francuski. Ale nie otworzyłam go ani razu, Jean-Marie. Tak mi się łatwo do pana pisze…

…wyjeżdżam na osiem dni do Szkocji, chwilowo sama, mąż przyjedzie w przyszłym tygodniu. Zatrzymam się w Learmonth Hotel w Edynburgu. To właśnie do niego będzie mógł pan adresować listy do mnie, jeśli będzie pan miał ochotę je pisać. W nim będzie pan mógł mnie spotkać, jeśli…".

List urwał się nagle. Nie podpisała go nawet. Chciała zakończyć go tym wezwaniem.

ROZDZIAŁ V

Sądziłem, że Denise czeka na mnie w moim MG zaparkowanym pod jednym z daszków ustawionych obok hotelu, ale nie było jej tam. Ruszyłem wolno w kierunku plaży. Jechałem naszą zwykłą trasą, lustrując uważnie zatłoczone już chodniki. Wreszcie w tłumie zauważyłem Denise. Miała na sobie bladoniebieskie szorty, na tyle krótkie, by jej długie, opalone nogi były łatwo dostrzegalne, a górna część ciała opięta była w białą bluzkę frotte.

Wyprzedziłem ją o jakieś dwa metry i zatrzymałem śię.

– Czy gdzieś podwieźć zagonioną śliczną osóbkę?

Stojący nie opodal mnie zamiatacz ulic, nie ukrywając swego podziwu dla mnie, wyprostował się, aby lepiej mi się przyjrzeć. Spojrzał na Denise, zastanawiając się, czy „numer przejdzie". Przeszedł. Bez słowa, bez zbędnego gestu wsiadła do wozu.

– Dziękuję ci za twoje zachowanie – rzekłem pod nosem, ruszając.

– Wybacz mi.

Było to raczej nieoczekiwane ze strony Denise. Nie znosiła przepraszać, zwłaszcza gdy była winna.

– Jesteś niesamowita – dodałem, aby wyraźniej podkreślić swoją przewagę. – Czy wiesz chociaż, kto do mnie napisał?

– Jakaś Angielka, którą spotkałeś na początku swego pobytu tutaj – odparła. – Jakaś Angielka, która nie mogła się oprzeć twojemu czarowi i która nie może zapomnieć waszych szalonych uścisków.

Nie było w tym złośliwości, tylko odrobina goryczy zazdrosnej kobiety. Z wyjątkiem szalonych uścisków, Denise wszystko odgadła.

– Cała ta sprawa nie jest warta miny, jaką robisz – zapewniłem, głaszcząc delikatnie jej udo.

Opowiedziałem jej o moim spotkaniu z Marjorie. Udawała, że mnie nie słucha, że jedynie interesuje się ruchem ulicznym. Jechaliśmy wolno i długo zatrzymywałem się na skrzyżowaniach. Sprzedawcy gazet ubrani w pasiaste koszulki proponowali różne katastrofy gościom siedzącym na tarasach kafejek. W powietrzu pachniało szafranem i rozgrzanym olejem. Zatrzymaliśmy się przy wesołym miasteczku, obok którego jacyś chłopcy strzelali z elektronicznych karabinów do niedźwiedzi obracających się w szklanych klatkach. Tonem, który wydawał mi się żartobliwy, mówiłem o Marjorie, ale ona interesowała się jedynie tym, jak przynajmniej się zdawało, co się działo w wesołym miasteczku.

– Jak więc widzisz, nie ma powodu do robienia mi sceny.

Spojrzała na mnie. Miała swoisty sposób wgłębiania się w moje najskrytsze myśli. Następnie wyjęła z plażowej torby okulary przeciwsłoneczne i natożyła je. Nie wymieniliśmy już anj słowa aż do samej plaży.

* * *

Bywalcy kafejek w małych miasteczkach nie mają przyzwyczajeń tak silnie zakorzenionych jak użytkownicy praży. Wydaje srę bowiem, że właśnie nad morzem człowiek nabiera najszybciej przyzwyczajeń. Każdy ma tu swoje miejsce, swój parasol, swój cień, swój grajdoł i swój leżak. Stają się dobrami, do których przywiązujemy się namiętnie. Leżeliśmy w głębi plaży, w pobliżu boiska siatkówki. Nasz parasol był błękitny, leżaki również. Gdy przychodziliśmy, nie rozkładaliśmy od razu parasola. Denise smarowała się olejkiem do opalania, a ja jej pomagałem przy plecach i natychmiast biegłem do kranu, aby umyć ręce, gdyż nie znosiłem tej lepkości na dłoniach. Następnie przyrumienialiśmy się przez jakąś godzinę. Potem ja czytałem gazetę, a Denise opalała się. Gdy uważała, że już dojrzała, otwierała parasol i zaczynała rozmawiać ze mną tym swoim głosem, który mnie tak podniecał.