Выбрать главу

– Chyba skończyliśmy. – Głos Dicksteina przerwał tok jej myśli.

Spojrzała na słońce: czas było wracać.

– Zrobiłeś dwa razy tyle co ja.

– Jestem przyzwyczajony do pracy. Mieszkam tu – z małymi przerwami – od dwudziestu lat. Weszło mi to w krew.

Szli w kierunku wioski; niebo robiło się purpurowo-żółte.

– Czym się zajmujesz, gdy cię tutaj nie ma? – spytała Karen.

– No cóż… Zatruwam studnie, porywam chrześcijańskie dzieci – zażartował i Karen się roześmiała.

– Czy można jakoś porównać życie tutaj z Kalifornią? – zapytał po chwili.

– Tu jest cudownie – odpowiedziała. – Myślę jednak, że w sprawie równouprawnienia kobiet jest jeszcze wiele do zrobienia.

– Wygląda na to, że to teraz bardzo istotny problem.

– Jak zwykle, nie chcesz podejmować tego tematu.

– Nie, dlaczego, uważam, że masz rację. Ale z wolnością jest tak: lepiej, by ludzie sami ją wywalczyli, niż by ktoś miał im ją podarować.

– To brzmi jak dobra wymówka, żeby nic w tej sprawie nie robić – powiedziała Karen, a Dickstein roześmiał się.

Na skraju wioski minęli młodego mężczyznę z karabinem, który jechał na kucu patrolować granice osady.

– Uważaj na siebie, Izrael! – krzyknął za nim Dickstein.

Kibuc zachowywał środki ostrożności, choć na wzgórzach Golan strzały ucichły, a dzieciaki nie musiały już sypiać po schronach, Dickstein należał do zwolenników zachowania czujności.

– Pójdę poczytać Motiemu – powiedział.

– Mogę wpaść?

– Czemu nie? – Dickstein spojrzał na zegarek. – Teraz musimy się umyć. Za pięć minut bądź w moim pokoju.

Rozeszli się i Karen zniknęła w pomieszczeniu z prysznicami. Kibuc to najlepsze miejsce dla sieroty, myślała, rozbierając się. Rodzice Motiego nie żyli. Ojciec wyleciał w powietrze podczas ataku na wzgórza Golan w wojnie, która skończyła się niedawno. Wcześniej w strzelaninie z fedainami zginęła matka. Oboje byli bliskimi przyjaciółmi Dicksteina. To niewątpliwie tragedia dla dziecka, ale chłopiec nadal sypiał w tym samym łóżku, jadał w tym samym pokoju i miał oparcie w setce niemal dorosłych, którzy go kochali i otaczali opieką. Nie został podrzucony ani niechętnej ciotce, ani niedołężnym dziadkom, ani, co najważniejsze, oddany do sierocińca. No i miał Dicksteina.

Karen zmyła z siebie kurz, włożyła czystą odzież i weszła do pokoju. Motie już tam był. Siedział Dicksteinowi na kolanach, ssał kciuk i słuchał Wyspy Skarbów po hebrajsku. Dickstein był jedyną osobą, jaką znała Karen, mówiącą po hebrajsku z akcentem londyńskiego przedmieścia. Teraz brzmiało to jeszcze dziwaczniej, bo Dickstein naśladował rozmaitych bohaterów. Chłopięcym głosikiem czytał kwestie Jima, ochrypłym basem – Długiego Johna Silvera, półszeptem – szalonego Bena Gunna. Karen przyglądała się dwóm postaciom w blasku żółtego światła lampy. Jakże dziecinnie wyglądał Dickstein, a jak dojrzale – dziecko.

Kiedy rozdział się skończył, oboje zanieśli Motiego do jego sypialni, pocałowali na dobranoc i przeszli do jadalni. Jeśli dalej będziemy tacy nierozłączni, jak nic wszyscy uwierzą, że jesteśmy kochankami, pomyślała Karen.

Przysiedli się do Ester. Po kolacji staruszka zaczęła snuć wspomnienia, a w jej oczach zapaliły się ogniki niczym u młodej dziewczyny.

– Kiedy pierwszy raz znalazłam się w Jerozolimie, krążyło tam takie powiedzonko: jeśli masz puchową poduszkę, możesz sobie kupić dom.

– Jak to? – Dickstein skwapliwie połknął haczyk.

– Dobrą puchową poduszkę możesz sprzedać za funta. Z tym funtem zapisujesz się do kasy pożyczkowej, co uprawnia cię do wzięcia dziesięciu funtów. Wtedy kupujesz kawałek ziemi. Jej właściciel bierze dziesięć funtów jako zadatek, a na resztę weksel. W ten sposób zostajesz właścicielem ziemskim. Wtedy idziesz do murarza i mówisz: zbuduj sobie na tym kawałku ziemi dom. Ja chcę za to tylko małe mieszkanko dla mnie i mojej rodziny.

Bardzo ich to ubawiło, ale wesołość trwała krótko. Dickstein spojrzał na drzwi, Karen przeniosła na nie wzrok w ślad za nim; w progu stał krępy mężczyzna około czterdziestki o mięsistej twarzy prostaka. Dickstein wstał i wyszedł mu na spotkanie.

– Nie łam sobie serca, dziecko – szepnęła Ester. – On nie jest stworzony na męża.

Karen spojrzała na nią, a potem znowu na drzwi. Dicksteina już nich nie było. Po chwili rozległ się warkot ruszającego samochodu. Poczuła na swojej dłoni uścisk starczej ręki Ester, kiedy Dickstein odjeżdżał w nieznanym kierunku. Miała go już nigdy nie zobaczyć.

***

Nat Dickstein i Pierre Borg rozparli się na tylnym siedzeniu dużego czarnego citroena. Z przodu, za kierownicą, siedział goryl Borga, a obok leżał jego pistolet maszynowy. Jechali w ciemnościach, toteż niewiele przed sobą widzieli, tylko snopy światła reflektorów.

Nat Dickstein bał się. To uczucie towarzyszyło mu zawsze w tego rodzaju sytuacjach. Był świetnym agentem, radził sobie w każdych okolicznościach. Kiedy przystępował do działania, jego umysł koncentrował się na rozwiązywaniu problemów i wtedy brakło w nim miejsca na strach. Ale teraz Borg zamierzał dopiero powierzyć mu zadanie, Dickstein nie znał planów, żeby móc się skupić nad sposobem ich wykonania, przewidywań, które miałby weryfikować, osób przeznaczonych do rozpracowania. Wiedział tylko, że musi zrezygnować ze spokoju, z codziennej ciężkiej pracy, z ziemi, słońca, pielęgnowania upraw. Czeka go zaś straszliwe ryzyko, mnóstwo niebezpieczeństw, kłamstwa, cierpienie, rozlew krwi, może nawet śmierć, przyglądał się więc słabo oświetlonej twarzy Borga, a fala lęku przed nieznanym podnosiła się w żołądku, przyprawiając Nata o mdłości.

Borg w bladym świetle wyglądał jak olbrzym z bajki. Grube wargi, szerokie policzki, wyłupiaste oczy, przysłonięte krzaczastymi brwiami. Podobno był brzydki jako dziecko, cóż, wyrósł zatem na brzydkiego mężczyznę. W chwilach zaniepokojenia – jak na przykład teraz – jego ręce błądziły bezustannie po twarzy, zasłaniały usta, pocierały nos, dotykały czoła w podświadomym wysiłku ukrycia brzydoty. Dickstein zapytał go kiedyś:

– Dlaczego na wszystkich się tak wydzierasz?

– Bo wszyscy są kurewsko przystojni.

Zawsze mieli kłopoty z językiem, kiedy przychodziło się porozumieć. Borg był z pochodzenia francuskojęzycznym Kanadyjczykiem i cierpiał męki, mówiąc po hebrajsku. Hebrajski Dicksteina nie pozostawiał wiele do życzenia, ale francuski za to szedł mu niesporo. Zwykle więc porozumiewali się po angielsku.

Dickstein pracował dla Borga od dziesięciu lat, ale jak dotąd, nie polubił tego człowieka. Rozumiał naturę Borga, drażliwą i ponurą, szanował jego profesjonalizm i bezgraniczne oddanie wywiadowi izraelskiemu. To jednak nie wystarczało, zdaniem Dicksteina, żeby kogoś polubić. Poza tym czuł się oszukiwany, choć wiele ważkich racji kryło się za tym, że Borg nie mówił mu prawdy.

Dickstein odwzajemniał się tym samym. Nie zwierzał się ze swych planów lub informował o nich fałszywie. Podczas wykonywania zadań nigdy nie stawiał się na spotkanie według przyjętych ustaleń, lecz po prostu dzwonił lub przesyłał wiadomość zawierającą kategoryczne żądania. Niekiedy zatajał przed Borgiem swoje plany w części bądź w całości. Pozbawił go w ten sposób możliwości narzucania własnych rozwiązań – tak było chyba bezpieczniej. Ponadto Borg, znając te plany, miałby obowiązek przedstawić je gremiom politycznym, a tam mogłyby się spotkać ze sprzeciwem. Dickstein wiedział, że ma mocną pozycję – Borg zawdzięczał karierę wielu jego sukcesom – i wykorzystywał to bez skrupułów.

Hałaśliwy citroën mijał właśnie arabską część Nazaretu, wyludnioną w tej chwili prawdopodobnie z powodu godziny policyjnej. Znów wjechali w ciemność, kierując się na Tel-Awiw. Borg zapalił cienkie cygaro.

– Po wojnie sześciodniowej – zaczął mówić – pewien bystry chłopak z Ministerstwa Obrony napisał referat pod tytułem Nieuchronna Zagłada Izraela. Oto jego argumentacja. W czasie wojny o niepodległość kupowaliśmy broń od Czechosłowacji. Kiedy blok sowiecki wziął stronę Arabów, zwróciliśmy się do Francji, a potem do Niemiec Zachodnich. Niemcy zerwali wszystkie umowy, gdy tylko dowiedzieli się o nich Arabowie. Francja ogłosiła embargo po wojnie sześciodniowej. Wielka Brytania i USA konsekwentnie odmawiały dostaw. Traciliśmy źródła jedno po drugim. Może staralibyśmy się rekompensować te straty drogą ciągłego poszukiwania nowych dostawców i rozwijania własnego przemysłu zbrojeniowego. Ale i tak Izrael musi przegrać wyścig zbrojeń na Bliskim Wschodzie. W najbliższej przyszłości kraje naftowe będą od nas bogatsze. Wydatki wojskowe w budżecie Izraela stanowią nadmierne obciążenie dla gospodarki, podczas gdy naszych przeciwników stać na wydatkowanie miliardów. Kiedy oni będą mieć dziesięć tysięcy czołgów, my będziemy potrzebowali sześciu tysięcy, kiedy będą mieć dwadzieścia tysięcy, my będziemy potrzebowali dwunastu i tak dalej. Podwajając każdego roku wydatki na zbrojenia, mogą sparaliżować, naszą gospodarkę bez jednego wystrzału. Współczesna historia Bliskiego Wschodu uczy, że w tym regionie wojna wybucha mniej więcej raz na dziesięć lat. Jest to dla nas niekorzystne. Arabowie mogą sobie od czasu do czasu pozwolić na przegraną w konflikcie, my – nie: nasza pierwsza porażka będzie jednocześnie ostatnią. Stąd wniosek: przetrwanie Izraela zależy od wyrwania się z błędnego koła, w które wciągnęli nas przeciwnicy.