Выбрать главу

— Jabłko to rzecz umowna. Z tego będzie doskonała tarcza. Zabawimy się w Wilhelma Tella.

Anton wziął z jej rąk czerwony stożek, obejrzał go uważnie. Zerknął na Ankę — oczy miała jak czarne szpareczki. A Paszka bawił się, było mu szalenie wesoło. Anton podał mu stożek.

— Z trzydziestu kroków nie spudłuję do karty — oświadczył spokojnie. — Rozumie się, ze znanych mi pistoletów.

— Doprawdy? — powiedziała Anka, po czym zwróciła się do Paszki: — A ty, mój przyjacielu, trafisz do karty z trzydziestu kroków?

Paszka ustawiał stożek na głowie.

— Spróbujemy któregoś dnia — odrzekł szczerząc zęby. — Kiedyś strzelałem nie najgorzej.

Anton odwrócił się i ruszył ścieżką licząc na głos kroki:

— Piętnaście… szesnaście… siedemnaście…

Paszka powiedział coś, czego Anton nie dosłyszał, na co Anka głośno się roześmiała. Trochę za głośno.

— Trzydzieści — rzekł Anton i odwrócił się twarzą do nich.

Z odległości trzydziestu kroków Paszka wydawał się malutki. Czerwony stożek na jego głowie sterczał niby czapka błazeńska. Uśmiechał się. Wciąż jeszcze się bawił. Anton schylił się i zaczął powoli napinać cięciwę.

— Błogosławię cię, ojcze mój. Wilhelmie! — zawołał Paszka. — I dziękuję za wszystko, cokolwiek się stanie.

Anton założył strzałę i wyprostował się. Tamci dwoje patrzyli na niego. Stali obok siebie. Ścieżka wyglądała jak ciemny, wilgotny korytarz między wysokimi zielonymi ścianami. Anton podniósł kuszę. Instrument bojowy marszałka Toca stał się nad wyraz ciężki. Ręce mi drżą, pomyślał. To źle. Niepotrzebnie. Przypomniał sobie, jak kiedyś w zimie obaj z Paszką przez okrągłą godzinę rzucali śnieżkami w żelazną gałkę na słupku ogrodzenia. Rzucali z dwudziestu kroków, z piętnastu, z dziesięciu i za nic nie mogli trafić. A potem, gdy się już znudzili i zamierzali odejść, Paszka od niechcenia, nie patrząc, cisnął ostatnią śnieżką i trafił. Anton z całej siły przycisnął kolbę do ramienia. Anka stoi trochę za blisko. Chciał zawołać, żeby się odsunęła, ale w porę zorientował się, że wypadłoby to głupio. Wyżej. Jeszcze wyżej… Jeszcze… Nagle ogarnęła go pewność, że gdyby nawet odwrócił się do nich tyłem, funtowa strzała i tak wbije się w czoło Paszki, między wesołymi zielonymi oczami. Otworzył oczy i spojrzał na niego. Paszka już się nie uśmiechał. A Anka powolutku wznosiła dłoń z rozwartymi palcami, twarz miała napiętą i bardzo poważną. Wówczas Anton podniósł kuszę jeszcze wyżej i nacisnął spust. Nie widział, dokąd pomknęła strzała.

Ruszył ścieżką stąpając na sztywnych nogach. Paszka otarł twarz czerwonym stożkiem, rozwinął go, strzepnął i zaczął obwiązywać głowę. Anka schyliła się i podniosła swoją kuszę. Jeżeli teraz trzaśnie mnie tą zabawką w łeb, to jej podziękuję. Nie zaszczyciła go jednak nawet spojrzeniem.

Odwróciła się do Paszki i spytała.

— Idziemy?

— Zaraz — odpowiedział.

Popatrzył na Antona i w milczeniu puknął się kilka razy palcem w czoło.

— A ty już byłeś w strachu — powiedział Anton. Paszka jeszcze raz puknął się w czoło i poszedł za Anką. Anton wlókł się za nimi starając się stłumić w sobie wątpliwości.

Cóż ja w końcu takiego zrobiłem, myślał apatycznie. Czemu się naburmuszyli? No dobrze, powiedzmy, że Paszka się przestraszył. Tylko że nie wiadomo, kto miał większego pietra — Wilhelm-tata czy Tell-syn. Ale czego dąsa się Anka? Na pewno bała się o Paszkę. A co ja miałem zrobić? Pętam się za nimi jak ubogi krewny. Pójdę sobie. Skręcę tu zaraz na lewo, tam są fajne moczary. Może uda mi się złapać sowę. Ale nawet nie zwolnił kroku. A więc to koniec, myślał. Czytał, że bardzo często tak bywa.

Wyszli na zapuszczoną drogę wcześniej, niż się spodziewali. Słońce stało wysoko, było bardzo gorąco. Za kołnierzem kłuły sosnowe szpilki. Droga była wyłożona dwoma rzędami szaro rudych potrzaskanych płyt. W szczelinach między płytami rosła gęsta, sucha trawa, a na poboczach kępy zakurzonych łopianów. Nad drogą przelatywały bucząc złotówce, jeden arogancko stukną Antona w czoło. Było cicho i melancholijnie.

— Patrzcie! — wykrzyknął Paszka.

Na zardzewiałym drucie, przeciągniętym w poprzek drogi, wisiała okrągła blaszana tarcza, powleczona łuszczącą się farbą. Można się było domyślić, że kiedyś był tam żółty prostokąt na czerwonym tle.

— Co to? — spytała Anka bez specjalnego zainteresowania.

Znak drogowy — odpowiedział Paszka. — ,,Zakaz wjazdu”.

— „Cegła” — wyjaśnił Anton.

— Dlaczego cegła?

— To znaczy, że tędy jechać nie wolno — powiedział Paszka.

— Po cóż więc ta droga? — Paszka wzruszył ramionami.

— Przecież to bardzo stara szosa.

— Anizotropowa szosa — dodał Anton. Anka stała odwrócona do niego plecami. — Jednokierunkowa.

— Mądrzy byli nasi przodkowie — rzekł zamyślony Paszka. — Jedziesz sobie, jedziesz ze dwieście kilometrów i nagle — stop! — „cegła”, i jechać dalej nie wolno, i spytać nie ma kogo.

— Ciekawe, co też może być za tym znakiem? — Anka rozejrzała się. Dookoła rozciągał się na wiele kilometrów bezludny las i nie było nikogo, kto na to pytanie mógłby odpowiedzieć. — A jeśli to wcale nie „cegła”? Farba już całkiem oblazła…

Anton przymierzył się dokładnie i wystrzelił. Byłoby wspaniale, gdyby strzała przecięła drut i znak upadł wprost pod nogi Anki. Trafiła jednak w górną część, przebiła zardzewiałą blachę i na ziemię posypała się tylko zeschnięta farba.

— Głupi — rzuciła Anka nie odwracając się.

Było to pierwsze słowo z jej ust, skierowane do Antona po zabawie w Wilhelma Tella. Uśmiechnął się.

— „And enterprises of great pitch and moment” — wyrecytował — with this regard their current turn away and loose the name of action”

Niezawodny Paszka wykrzyknął:

— Patrzcie, tędy przejechał samochód! Już po burzy. O, tam jest zgnieciona trawa! I tu…

Ma chłopak swój dobry dzień, pomyślał Anton. Zaczął się przypatrywać śladom na drodze i również spostrzegł zgniecioną trawę i czarny pas wyżłobiony protektorami w miejscu, w którym samochód zahamował przed wybojem na szosie.

— Aha! — rzekł — Paszka. — On się wycofał spod znaku.

Było to jasne nawet dla dziecka, Anton jednak zaprotestował:

— Nic podobnego, on jechał z przeciwnej strony. Paszka podniósł na niego zdumione oczy.

— Czyś ty oślepł?

— Jechał z tamtej strony — powtórzył uparcie Anton. — Chodźmy po śladach.

— Głupstwa gadasz! — zirytował się Paszka. — Przede wszystkim żaden przyzwoity kierowca nie pojedzie wbrew zakazowi. A po drugie, patrz: tu jest dziura, a tu ślad hamowania… Więc skąd jechał?

— W nosie mam twoich przyzwoitych kierowców! Ja jestem nieprzyzwoity i pójdę pomimo zakazu.

Paszka wściekł się do reszty.

— A idź, dokąd chcesz! — powiedział jąkając się z lekka. — Półgłówek. Mózg zagotował mu się z gorąca!

Anton odwrócił się i patrząc wprost przed siebie minął znak drogowy. Marzył tylko o jednym: żeby gdzieś niedaleko objawi) się wysadzony most i żeby trzeba było przedrzeć się na drugą stronę. Dużo mnie obchodzi ten przyzwoity! — myślał. — Niech sobie idą, gdzie chcą, razem… ze swoim Paszeńką. Przypomniał sobie, jak Anka ścięła Paszkę, gdy nazwał ją Aneczką i zrobiło mu się trochę lżej na sercu. Obejrzał się.

Najpierw zobaczył Paszkę: Bon Szarańcza zgięty w pasie w pałąk sunął śladem tajemniczego samochodu. Zardzewiała tarcza nad drogą kołysała się leciutko, w przestrzelonym otworze błyskało ciemnobłękitne niebo. A na poboczu siedziała Anka wsparłszy łokcie na gołych kolanach i brodę na dłoniach.