Выбрать главу

Tak więc, choć długa, podróż nie dłużyła się wcale. A teraz był świt czy raczej poranek. I miasto Oława za zakrętem rzeki. Żona Wasserpolaka naparła na ster, jej piersi naparły na koszulę.

– W Oławie – odezwał się szyper – zejdzie mi na różne sprawy jeden, góra dwa dni. Jeśli tyle wydolicie zaczekać, wezmę was do Wrocławia, młody panie Ślązak. Bez dobawnej opłaty.

– Dziękuję – Reynevan wyciągnął do uścisku rękę, świadom, ze właśnie spotkał go zaszczyt okazanej sympatii. – Dziękuję, ale w drodze był czas przemyśleć parę spraw. I teraz Oława odpowiada mi nawet bardziej niż Wrocław.

– Wedle woli. Wysadzę was, gdzie chcecie. Na lewym wolicie brzegu, czy na prawym?

– Chciałbym na strzeliński trakt.

– Tedy na lewym. Rozumiem też, że samej miejskiej rogatki wolelibyście uniknąć?

– Wolałbym – przyznał Reynevan, zadziwiony bystrością Polaka. – Jeśli wam to nie wadzi.

– Co mi ma wadzić. Ster lewo na burt, Maryśka. Płyń pod Drozdowy Jaz.

Za Drozdowym Jazem rozciągało się rozległe starorzecze, całe pokryte dywanem żółto kwitnących grążeli. Nad starorzeczem snuła się mgła. Słychać było dalekie odgłosy rozbudzonego już oławskiego podgrodzia – pianie kogutów, ujadanie psów, podzwanianie metalu o metal, sygnaturkę.

Na dany znak Reynevan zeskoczył na chwiejny pomost. Szkuta otarła się o pale, rozgarnęła dziobem wodorosty, leniwie zawróciła na nurt.

– Groblą cały czas – zawołał Wasserpolak. – A tak, by słonko mieć za plecami! Aż do mostu na Oławie, potem ku lasowi. Będzie strumyk, a za nim już strzeliński gościniec. Zbłądzić się nie da!

– Dziękuję! Z Bogiem

Z rzeki szybko jęła wznosić się mgła, szkuta zaczęła niknąć. Reynevan zarzucił na ramię węzełek. – Panie Ślązak! – dobiegło od rzeki.

– Aha?

– Stół z powyłamywanymi nogami!

Rozdział szósty

w którym Reynevan najpierw zbiera cięgi, a potem rusza w drogę do Strzelina w towarzystwie czworga ludzi i jednego psa. Nudę podróży umila dysputa o herezjach, pieniących się ponoć na podobieństwo kąkolu.

Skrajem boru, wśród zielonych rdestów, wesoło tocząc nasłonecznioną wodę, płynął strumyk, meandrując szlakiem wytyczonym przez szpaler wierzb. Tam, gdzie zaczynała się przesieka i droga wchodziła w las, brzegi strumyka spinał mostek z grubych bali, bali tak czarnych, omszałych i starych, jak gdyby konstrukcję wykonano za czasów Henryka Pobożnego. Na mostku stał podróżny wóz, zaprzężony w gniadą i chudawą szkapę. Wóz był silnie przechylony. Dało się widzieć, dlaczego.

– Koło – stwierdził fakt Reynevan, podchodząc. – Jest kłopot, co?

– Większy, niźli sądzicie – odrzekła, rozmazując na spoconym czole dziegieć, młoda, rudowłosa i ładna, choć nieco tęgawa kobieta. – Ojko nam pękło.

– Ha. Tedy bez kowala ani rusz.

– Aj, aj! – złapał się za lisią czapę drugi podróżny, brodaty Żyd w skromnej, lecz zadbanej i bynajmniej nie ubogiej przyodziewie. – Boże Izaaka! Nieszczęście! Biada! Co tedy czynić?

– Jechaliście – odgadł Reynevan z kierunku, który wskazywał dyszel – na Strzelin?

– Odgadliście, młody panie.

– Pomogę wam, a wy mnie w zamian podwieziecie. Ja, widzicie, też w tamtą stronę. A też mam kłopoty…

– Nietrudno to wymiarkować – Żyd poruszył brodą, a oczy błysnęły mu chytrze. – Żeście szlachcic, młody panie, to widać. A gdzie tedy wasz koń? Wozem, chociażeście przecie nie Lancelot, myślicie podróżować? Ale niech tam. Dobrze wam z oczu patrzy. Jam jest Hiram ben Eliezer, rabin kahału brzeskiego. W drodze do Strzelina…

– A jam jest – wesoło wpadła w słowo rudowłosa kobieta, naśladując sposób mówienia Żyda – Dorota Faber. W drodze w świat daleki. A wy, młody panie?

– Zwę się – zdecydował po krótkiej chwili wahania Reynevan – Reinmar Bielau. Posłuchajcie. Uczynimy tak. Ściągniemy jakoś wóz z mostku, wyprzężemy kobyłę, ja na niej na oklep do Oławy na podgrodzie skoczę, z owym ojkiem, do kowala. Trzeba będzie, to go i przywiozę. Bierzmy się do roboty.

Okazało się, że to nie tak łatwo.

Z Doroty Faber pożytek był mały, z leciwego rabbiego żaden. Choć chuderlawa kobyła zawzięcie tłukła kopytami w nadgniłe bale i parła na chomąto, posunęli wóz ledwie o sążeń. Reynevan sam nie był w stanie unosić wehikułu. Siedli wreszcie przy złamanej osi i przypatrywali się, dysząc, kiełbiom i minogom, od których aż ruszało się piaszczyste dno rzeczki.

– Mówiliście – zapytał Reynevan rudowłosą – że idziecie w świat. Dokąd?

– Za chlebem – odrzekła swobodnie, wycierając nos wierzchem dłoni. – Na razie, skoro pan Żyd łaskawie na wóz wziął, z nim do Strzelina, potem, kto wie, choćby i do Wrocławia samego. W moim fachu wszędy pracę najdę, ale chciałoby się najlepszą…

– W waszym… fachu? – zaczął kojarzyć Reynevan. -To… to znaczy… że…

– Właśnie. Jestem… Jak wy to mówicie… Ta, no… Jawnogrzesznica. Do niedawna z brzeskiego zamtuza „Pod Koroną”.

– Rozumiem – poważnie kiwnął głową Reynevan. – I razem jechaliście? Rabbi? Ty? Wziąłeś na wóz… Hmm… Kurtyzanę?

– Co miałem nie wziąć? – szeroko rozwarł oczy rabbi Hiram. – Wziąłem. Toć, proszę ja młodego pana, na strasznego wyszedłbym ciula, gdybym nie wziął.

Omszałe bale drgnęły pod krokami.

– Kłopot? – spytał jeden z trzech mężczyzn, którzy weszli na most. – Może pomóc?

– Przygodziłoby się – przyznał Reynevan, choć niemiłe gęby i ruchliwe oczka chętnych pomocników bardzo, ale to bardzo mu się nie podobały. Okazało się, że słusznie. Zaraz, ledwie pchnięty wieloma parami silnych rąk wóz znalazł się na łące za mostkiem.

– No! – powiedział, potrząsając lagą, najwyższy z typów, zarośnięty po oczy. – Robota zrobiona, tera trza płacić. Wyprzęgaj, parchu, konia z wożą, ściągaj szubę, dawaj sakiewkę. Ty, paniczu, zdymaj kubrak i wyskakuj z botów. A ty, kraśna, wyskakuj ze wszystkiego, tobie inak płacić przyjdzie. Na gółkę!

Kamraci zarechotali, szczerząc zepsute zęby. Reynevan schylił się i uniósł kół, którym podważał wóz.

– Patrzta – wskazał go lagą zarośnięty – jaki to panicz bojowny. Jeszcze go nie naumiało życie, że jak każą boty oddać, to trza oddać. Bo boso da się chodzić, a na połamanych kulasach nie. Hajże! Bij go!

Typki zwinnie odskoczyły przed świszczącym młyńcem, którym otoczył się Reynevan, jeden dopadł od tyłu i wprawnym kopnięciem pod kolano zwalił chłopca na ziemię, sam zawył i zatoczył się, chroniąc oczy przed paznokciami siedzącej mu na karku Doroty Faber. Reynevan dostał lagą przez bark, skulił się pod kopniakami i razami kijów, zobaczył, jak jeden z typów ciosem pięści obala próbującego interweniować Żyda. A potem zobaczył czarta.

Zbiry zaczęły krzyczeć. Strasznie.

Tym, co dobrało się do zbirów, nie był, rzecz jasna, żaden czart. Był to wielki, smoliście czarny pies, brytan, noszący na karku najeżoną kolcami obrożę. Pies zwijał się przy zbirach jak czarna błyskawica, atakował zaś nie jak brytan, ale jak wilk. Ciął kłami i puszczał. By ciąć drugiego. W łydki. W uda. W krocza. A gdy upadli, w ręce i twarze. Krzyki kąsanych zrobiły się makabrycznie cienkie. Aż włosy podnosiło.

Rozległ się przeszywający, modulowany świst. Czarny brytan natychmiast odskoczył od zbirów, siadł nieruchomo z postawionym uszami. Jak figura z antracytu.

Na most wjechał jeździec. Ubrany w krótki szary płaszcz spięty srebrną klamrą, obcisły wams i szaperon z długim, opuszczonym na ramię ogonem.

– Gdy słonko ponad wierzchołek tamtego świerka wyjrzy – przemówił donośnie przybysz, prostując na siodle karego ogiera postać bynajmniej nie stolinową – puszczę Belzebuba waszym śladem, szubrawcy. Tyle macie czasu, obwiesie. A że Belzebub jest chyży, doradzam bieg. A odradzam przerwy w biegu.

Obwiesiom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zemknęli w las, kusztykając, pojękując i oglądając się strachliwie. Belzebub, jak gdyby wiedział, czym bardziej ich nastraszy, nie patrzył na nich, ale na słońce i wierzchołek świerka.

Jeździec lekko popędził źrebca. Podjechał bliżej, z wysokości siodła przyjrzał się Żydowi, Dorocie Faber i Reynevanowi, który wstawał właśnie, macając żebra i ocierając krew z nosa. Zwłaszcza Reynevanowi – co uwadze chłopca nie uszło – jeździec przypatrywał się wyjątkowo uważnie.

– No, no – powiedział wreszcie. – Sytuacja klasyczna. Jak w bajce. Bagienko, most, koło, tarapaty. I pomoc jak na zawołanie. Nie przyzywaliście aby? Nie lękacie się, że wyjmę i każę podpisać cyrografy?

– Nie – rzekł rabbi. – Nie ta bajka. Jeździec parsknął.

– Jestem Urban Horn – oznajmił, patrząc wciąż wprost na Reynevana. – Komuż to wraz z moim Belzebubem pomogliśmy?

– Rabbi Hiram ben Eliezer z Brzegu.

– Dorota Faber.