Выбрать главу

– Lancelot z Wozu – Reynevan, mimo wszystko, nie miał jakoś zaufania.

Urban Horn parsknął znowu, wzruszył ramionami.

– Tuszę, że w stronę Strzelina wam droga. Wyprzedziłem na gościńcu podróżnego, tamże zmierzającego. Jeśli pozwolicie sobie doradzić, lepiej by było o podwodę się pokłonić, niż tu nad złamanym kołem do nocy sterczeć. Lepiej. I bezpieczniej.

Rabbi Hiram ben Eliezer obrzucił swój wehikuł tęsknym spojrzeniem, ale kiwaniem brody przyznał obcemu rację.

– A teraz – obcy spojrzał nad las, na wierzchołek świerka – bywajcie. Obowiązek wzywa.

– Myślałem – odważył się Reynevan – żeście ich tylko straszyli…

Jeździec spojrzał mu w oczy, a wzrok miał zimny. Wręcz lodowy.

– Straszyłem – przyznał. – Ale ja, Lancelocie, nigdy nie straszę na wiatr.

Zapowiadanym przez Urbana Horna podróżnym okazał się ksiądz. Powożący sporym wozem grubasek z głęboko wygoloną tonsurą, odziany w płaszcz obszyty tchórzami.

Ksiądz zatrzymał konia, nie schodząc z kozła wysłuchał opowieści, przyjrzał wozowi ze złamaną ośką, przypatrzył uważnie każdemu z trojga uniżenie proszących, pojął wreszcie, o cóż to proszący proszą.

– Że niby jak? – zapytał wreszcie z wielkim niedowierzaniem. – Do Strzelina? Na moim wozie?

Proszący przybrali pozy jeszcze bardziej proszące.

– Ja, Filip Granciszek z Oławy, pleban od Matki Bożej Pocieszenia, dobry chrześcijanin i katolicki duchowny, mam wziąć na wóz Żyda? Kurwę? I włóczęgę?

Reynevan, Dorota Faber i rabbi Hiram ben Eliezer popatrzyli po sobie, a miny mieli nietęgie.

– Wsiadajcie – oznajmił wreszcie sucho ksiądz. – Toć na strasznego wyszedłbym ciula, gdybym was nie wziął.

Nie minęła godzina, gdy przed ciągnącym księżowski wóz bułanym wałachem zjawił się Belzebub, lśniący od rosy. A nieco później na gościńcu objawił się Urban Horn na swym karoszu.

– Pojadę z wami do Strzelina – oznajmił swobodnie. – Jeśli, naturalnie, nie macie nic przeciw.

Nikt nie miał nic przeciw.

O los obwiesiów nikt nie pytał. A z mądrych ślepiów Belzebuba nie dało się wyczytać nic.

Albo wszystko.

I jechali tak sobie strzelińskim gościńcem, doliną rzeki Oławy, już to pośród lasów gęstych, już to wśród wrzosowisk i łąk rozległych. Przodem, niczym laufer, bieżał brytan Belzebub. Pies patrolował drogę, czasem znikał wśród lasu, bobrował w chaszczach i trawach. Gonienie i obszczekiwanie płoszonych zajęcy czy sójek nie zdarzało się jednak, było wyraźnie poniżej godności czarnego psiska. Nie zdarzało się, by musiał karcić czy przywoływać psa Urban Horn, tajemniczy nieznajomy o zimnych oczach, jadący obok wozu na swym karym źrebcu.

Zaprzężonym w bułanego wałacha księżowskim wozem powoziła Dorota Faber. Rudowłosa brzeska nierządnica wyprosiła to na proboszczu i w sposób wyraźny traktowała jako rodzaj zapłaty za przejazd. A powoziła świetnie, z wielką wprawą. Tym sposobem siedzący obok niej na koźle ksiądz Filip Granciszek mógł bez obawy o wehikuł drzemać lub dyskutować.

Na wozie, na workach z owsem – zależnie od okoliczności – drzemali lub dyskutowali Reynevan i rabbi Hiram ben Eliezer.

Na końcu, przywiązana do drabki, tuptała chuderlawa żydowska kobyła.

Jechano więc, drzemano, dyskutowano, przystawano, dyskutowano, drzemano. Zjedzono to i owo. Wypito gliniaczek gorzałki, który wyciągnął był z sepetów ksiądz Granciszek. Wypito drugi, który wyciągnął spod szuby rabbi Hiram.

Szybko, bo zaraz za Brzeźmierzem, wyszło na jaw, że proboszcz i Żyd jechali do Strzelina w identycznym niemal celu – na posłuchanie u wizytującego miasto i probostwo kanonika wrocławskiej kapituły. Jeśli jednak ksiądz Granciszek jechał, jak wyznał, na wezwanie, by nie powiedzieć dywanik, rabbi miał dopiero nadzieję uzyskać audiencję. Proboszcz nie dawał mu dużych szans.

– Wielebny kanonik – mówił – siła ma tam roboty. Mnóstwo spraw, sądów, bez liku posłuchań. Trudne nam bowiem czasy nastały, oj, trudne.

– Tak jakby – ściągnęła lejce Dorota Faber – były kiedyś łatwe.

– Mówię o trudnych czasach dla Kościoła – zaznaczył ksiądz Granciszek. – I dla prawdziwej wiary. Albowiem pleni, pleni się kąkol herezji. Spotkasz kogo, pozdrowi cię w imię Boże, a nie zgadniesz, czy nie kacerz. Mówiliście coś, rabbi?

– Kochaj bliźniego – zamruczał Hiram ben Eliezer, nie wiada, czy nie przez sen. – Prorok Eliasz objawić się może z każdą twarzą.

– Ot – lekceważąco machnął ręką ksiądz Filip. – Żydowska filozofia. A ja mówię: czujność i praca, czujność, praca i modlitwa. Albowiem drży i chwieje się Piotrowa opoka. Pleni, pleni się dokoła kąkol herezji.

– To – Urban Horn wstrzymał konia, by jechać tuż obok wozu – już mówiliście, pater.

– A bo to i prawda – księdza Granciszka, wyglądało, całkiem odeszła senność. – Ile razy by nie powiadał, prawda. Szerzy się kacerstwo, mnoży apostazja. Jak grzyby po deszczu wyrastają fałszywi prorocy, gotowi fałszywymi swymi naukami Boży Zakon wykoślawiać. Zaprawdę, iście wieszczo pisał apostoł Paweł do Tymoteusza: „Przyjdzie chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań, ponieważ ich uszy świerzbią, będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom”. I będą twierdzić, zmiłuj się Chryste, że w imię prawdy czynią to, co czynią.

– Wszystko na tym świecie – zauważył od niechcenia Urban Horn – odbywa się pod hasłem walki o prawdę. I choć zazwyczaj o bardzo różne prawdy chodzi, jedna prawda na tym korzysta. Ta prawdziwa.

– Kacersko zabrzmiało – zmarszczył czoło ksiądz – to, coście rzekli. Mnie, dajcie sobie powiedzieć, względem prawdy więcej z tym po drodze, co mistrz Johann Nider w swym Formicariusie napisał. A porównał on kacerzy do owych w Indii żyjących mrówek, które z piasku złota drobinki pracowicie wybierają i do mrowiska noszą, choć przecie żadnego pożytku z onego kruszcu nie mają, ani go zjedzą, ani uszczkną. Tacy sami, pisze w Formicariusie magister Nider, są heretycy, którzy w Piśmie Świętym grzebią i ziarn prawdy w nim szukają, choć przecie sami nie wiedzą, co z oną prawdą począć by mieli.

– Bardzo ładne to było – westchnęła Dorota Faber, poganiając wałacha. – To o tych mrówkach, znaczy. Och, prawie, gdy kogo tak mądrego słucham, aże mię w dołku ściska.

Ksiądz nie zwrócił uwagi ani na nią, ani na jej dołek.

– Katarzy – prawił – inaczej albigensi, którzy rękę, chcącą ich na łono Kościoła przywrócić, jako wilcy kąsali. Waldensi i lollardzi, ośmielający się lżyć Kościół i Ojca Świętego, a liturgię szczekaniem psów nazywać. Obmierzli zaprzańcy bogomiłowie i podobni im paulicjanie. Aleksjanie i patrypasjanie, odważający się zaprzeczać Trójcy Świętej. Fratricelli z Lombardii, ci gałganiarze i zbóje, którzy niejednego mają duchownego na sumieniu. Im podobni dulcyniści, zwolennicy Fra Dolcina. Item, różni inni odstępcy: pryscylianie, petrobruzjanie, arnoldyści, speroniści, passagianie, messalianie, bracia apostolscy, pastorelowie, patareni i amaurycjanie. Poplikanie i turlupini, negujący divinitatem w Chrystusie i odrzucający sakramenty, a kłaniający się diabłu. Lucyferianie, których nazwa jawnie mówi, komu cześć bluźnierczo oddają. No i rzecz jasna husyci, nieprzyjaciele wiary, Kościoła i papieża…

– Żeby było śmieszniej – wtrącił z uśmiechem Urban Horn – wszyscy przez was wymienieni siebie właśnie uważają za prawych, a innych mają za nieprzyjaciół wiary. Co do papieża, to przyznacie wszak, księże proboszczu, że czasem trudno wśród licznych wybrać tego właściwego. Co zaś się tyczy Kościoła, to wszyscy jak jeden mąż wołają o konieczności reformy, in capite et in membris. Nie zastanawia was to, wielebny?

– Nie bardzo pojmuję słowa wasze – przyznał się Filip Granciszek. – Ale jeśli szło wam o to, że w samym łonie Kościoła herezja wyrasta, toście prawi. Wielce bliscy są tego grzechu, którzy w wierze błądzą, w pysze swej z pobożnością przesadzają. Corruptio optimi pessima! Że choćby przytoczę casus znanych wszystkim biczowników, czyli flagellantów. Już w 1349 papież Klemens VI ogłosił ich heretykami, wyklął i nakazał karać, ale czy to co pomogło?

– Nic nie pomogło – oświadczył Horn. – Nadal łazili po całych Niemczech, uciechę budząc, albowiem dziewek wśród nich co niemiara było, te zaś biczowały się do pasa obnażone, z cyckami na wierzchu. Niekiedy z całkiem ładnymi cyckami, a wiem, co mówię, widziałem ich pochody w Bambergu, w Goslarze i w Furstenwalde. Oj, podskakiwały im te cycuszki, podskakiwały! Ostatni sobór potępił ich znowu, ale to też nic nie da. Przyjdzie jaka zaraza czy inna klęska, zaczną się znowu biczownicze procesje. Oni to zwyczajnie muszą lubić.

– Jeden uczony mistrz w Pradze – włączył się do dyskusji rozmarzony nieco Reynevan – dowodził, że to choroba. Że niektóre niewiasty w tym właśnie znajdują błogość, że się nagie chłoszczą, u wszystkich na oczach. Dlatego też tyle kobiet było i jest wśród flagellantów.