Jabłkowita klacz potrząsnęła łbem, aż zadzwoniły kółka munsztuka. Kobieta poklepała ją po szyi, milczała, mierząc demeryta przenikliwym spojrzeniem orzechowych oczu.
– Zmizerniałeś – powiedziała wreszcie. – A i włos ciut ci poszedział, Szarleju. Witaj. A teraz zabierajmy się stąd.
– Zmizerniałeś, Szarleju.
Siedzieli za stołem w bielonym przestronnym alkierzu na tyłach zajazdu. Jedno okno wychodziło na sad, na krzywe grusze, krzaki czarnej porzeczki i brzęczące od pszczół ule. Z drugiego okna widać było zagrodę, w której spędzano i grupowano w tabun konie. Wśród dobrej setki rumaków przeważały masywne śląskie dextrarii, wierzchowce dla ciężkozbrojnych, były też kastelany, ogiery krwi hiszpańskiej, były kopijnicze konie wielkopolskie, były mierzyny i podjezdki. Wśród łomotu kopyt i rżenia co i rusz dawały się słyszeć okrzyki i klątwy masztalerzy, komuchów i eskorty o zakazanych gębach.
– Zmizerniałeś – powtórzyła kobieta o orzechowych oczach. – I głowę śnieżkiem coś jakby przyprószyło.
– Cóż robić – odrzekł z uśmiechem Szarlej. – Tacitis que senescimus annis. Choć tobie, jejmość Dzierżko Zbylutowa, lata zdają się dodawać urody i uroku.
– Nie kadź mi. I nie jejmościuj, bo zaraz czuję się jak jakaś starka. A i Zbylutową już nie jestem. Gdy się Zbylutowi zmarło, wróciłam do panieńskiego miana. Dzierżka de Wirsing.
– Prawda, prawda – pokiwał głową Szarlej. – Toć rozstał się z tym światem Zbylut z Szarady, świeć Panie nad jego duszą. Ile to już lat, Dzierżko?
– Na Młodzianków będzie dwa roki.
– Prawda, prawda. Ja zaś w tym czasie…
– Wiem – ucięła, przenikliwym spojrzeniem obrzuciła Reynevana. – Wciąż nie przedstawiłeś mi twego towarzysza.
– Jestem… – Reynevan wahał się przez moment, decydując wreszcie, że wobec Dzierżki de Wirsing Lancelot z Wozu może być i nietaktowny, i ryzykowny. – Jestem Reinmar z Bielawy.
Kobieta milczała chwilę, wiercąc go wzrokiem.
– Iście – wycedziła wreszcie. – Góra z górą. Zjecie biermuszki, chłopcy? Podają tu wyśmienitą biermuszkę. Ilekroć tu staję, jem. Skosztujecie?
– No pewnie – oczy Szarleja zabłysły. – Pewnie, że tak. Dzięki, Dzierżko.
Dzierżka de Wirsing klasnęła w dłonie, obsługa zjawiła się natychmiast, zakrzątała. Musiano tu znać i poważać handlarkę koni, w rzeczy samej, pomyślał Reynevan, niejeden raz musiała tu gościć z pędzonym na sprzedaż tabunem, niejeden floren musiała tu wydać, w tym zajeździe niedaleko świdnickiego traktu, pod wsią, której nazwy zapomniał. I nie miał czasu sobie przypominać, albowiem podano jadło. Po chwili obaj z Szarlejem siorbali polewkę, łowiąc grudki twarogu, pracując lipowymi łyżkami szybko, acz w rytmie, by unikać zderzania się w misie. Dzierżka milczała taktownie, przyglądała się im, hołubiąc kufel spocony od zimnego piwa.
Reynevan odetchnął głęboko. Nie jadł ciepłej strawy od czasu obiadu z kanonikiem Ottonem w Strzelinie. Szarlej zaś wpatrywał się w piwo Dzierżki tak wymownie, że i im przyniesiono niebawem ociekające pianą kubki.
– Dokąd to Bóg prowadzi, Szarleju? – odezwała się wreszcie niewiasta. – I czemuż to wdajesz się po lasach w bitki z wieśniakami?
– Pielgrzymujemy do Barda – zełgał niefrasobliwie demeryt. – Do Matki Boskiej Bardzkiej, pomodlić się w intencji naprawy tego świata. A napadli nas bez dania racji. Zaprawdę, świat pełen jest niegodziwości, a po gościńcach i lasach znacznie łatwiej o łotrzyka niźli o przeoryszę. Hołota owa zaatakowała nas, powtarzam, bez powodu, wiedziona grzeszną chucią czynienia zła. Ale my odpuszczamy naszym winowajcom…
– Kmiotów – Dzierżka przerwała mu tok wymowy – najęłam, by pomogli szukać źrebca, co uciekł. Że obmierzłe to chamy, nie zaprzeczę. Ale potem bajdurzyli coś o ściganych, coś o wyznaczonych nagrodach…
– Rojenia głów próżniaczych – westchnął demeryt – i umysłów miałkich. Któż je odgadnąć zdoła…
– Siedziałeś pod kluczem na klasztornej pokucie. Prawda?
– Prawda.
– I cóż?
– I nic – twarz Szarlej a nie drgnęła. – Nuda. Każdy dzień taki sam. W kółko. Matutinum, laudesy, pryma, tercja, potem na Barnabę, seksta, nona, potem na Barnabę, nieszpory, collationes, kompleta, na Barnabę…
– Przestań wreszcie kręcić – Dzierżka przerwała mu ponownie. – Dobrze wiesz, o co mi idzie, gadaj więc: zwiałeś? Ścigają cię? Wyznaczyli nagrodę?
– Uchowaj Boże! – Szarlej przybrał minę urażonego supozycją. – Zostałem zwolniony. Nikt mnie nie ściga, nikt nie prześladuje. Jestem człowiekiem wolnym.
– Jakżeż mogłam zapomnieć – odrzekła z przekąsem. – Ale dobrze, niech będzie, daję wiarę. A jeśli daję… To wniosek nasuwa się prosty.
Szarlej uniósł brwi znad oblizywanej łyżki, dając wyraz zaciekawieniu. Reynevan niespokojnie powiercił się na ławie. Jak się okazało, słusznie.
– Wniosek nasuwa się prosty – powtórzyła, przypatrując mu się, Dzierżka de Wirsing. – Tedy to imć młody pan Reinmar z Bielawy jest obiektem polowania i pościgu. Że od razu nie zgadłam, chłopcze, to przez to, że w takich aferach rzadko przegrasz, stawiając na Szarleja. Oj, dobraliście się wy, dobraliście niczym w korcu maku…
Zerwała się nagle, doskoczyła do okna.
– Hej, ty! – wrzasnęła. – Tak, ty! Łajzo jedna! Kulfonie zołzowaty! Kutasie krzywy! Jeszcze raz uderzysz konia, a każę cię nim po majdanie włóczyć!
– Wybaczcie – wróciła do stołu, splotła ramiona pod falującym biustem. – Ale wszystkiego muszę sama dopilnować. Ledwo oko odwrócę, a już się bieszą, nicponie. O czym to ja? Aha. Żeście się dobrali, figlarze.
– Wiesz zatem.
– A jakże. Krąży plotka po narodzie. Kyrielejson i Walter de Barby uganiają się po gościńcach, Wolfher Sterczą jeździ samoszóst po Śląsku, śledzi, wypytuje, odgraża się… Zbytecznie jednak sępisz nos, Szarleju, a i ty niepotrzebnie się niepokoisz, chłopcze. Przy mnie jesteście bezpieczni. Nic mnie nie obchodzą miłosne awantury i rodowe swary, Sterczowie ni braty mi, ni swaty. W przeciwieństwie do ciebie, Reinmarze Bielau. Boś dla mnie, może cię to zdziwi, ale krewniak. Nie rozdziawiaj gęby. Jam jest wszak de domo Wirsing, z Wirsingów na Reichwalde. A Wirsingowie z Reichwalde poprzez Zedlitzów spokrewnieni są z Nostitzami. A przecie twoja babka była Nostitzówna.
– To prawda – przemógł zdumienie Reynevan. – Ale żeście, pani, tak biegli w koneksjach…
– Wiem to i owo – ucięła kobieta. – Brata twego, Piotra, znałam dobrze. Drużył ze Zbylutem, moim małżonkiem. Gościł u nas, na Skałce, niejeden raz. Na koniach ze skałeckiej stadniny zwykł jeździć.
– Mówicie w czasie przeszłym – Reynevan spochmurniał. – Tedy wiecie już…
– Wiem.
Trwające czas jakiś milczenie przerwała Dzierżka de Wirsing.
– Szczerze z tobą współczuję – powiedziała, a jej poważna twarz szczerość potwierdzała. – To, co stało się pod Balbinowem, to i dla mnie tragedia. Twego brata znałam i lubiłam. Zawsze ceniłam go za rozsądek, za trzeźwe spojrzenie, za to, że nigdy nie robił z siebie nadętego półpanka. Co tu dużo gadać, toć za przykładem Peterlina właśnie mój Zbylut nabrał umu-rozumu. Nos, co go zwykł był po wielkopańsku zadzierać, opuścił ku ziemi, zobaczył, na czym nogami stoi. I jął się hodowli koni.
– Tak to było?
– A jakże. Przedtem Zbylut z Szarady był pan, szlachcic, znana jakoby w Małopolsce familia, samym Melsztyńskim piąta pono woda po kisielu. Herbowy rycerz, z tych, co to wiecie: na piersi Leliwa, pod Leliwą podarte gacie. Aż tu Piotr Bielau, taki sam miles mediocris, dumny, ale biedny, bierze się za interes, buduje farbiarnię i folusz, sprowadza majstrów z Gandawy i Ypres. Bimbając na to, co powiedzą inni rycerze, robi pieniądze. I co? Wkrótce jest prawdziwym panem, możnym i bogatym, a pogardzający nim herbowi gną się w ukłonach i ślinią w uśmiechach, byle tylko był łaskaw pożyczyć im gotówki…
– Peterlin – oczy Reynevana błysnęły. – Peterlin pożyczał pieniądze?
– Wiem, co podejrzewasz – Dzierżka spojrzała na niego bystro. – Ale to wątpliwe. Twój brat pożyczał tylko ludziom dobrze sobie znanym i pewnym. Za lichwę można podpaść Kościołowi. Peterlin brał mały procent, nawet nie połowę tego, co Żydzi, ale przed donosem nie tak łatwo się obronić. A względem twoich podejrzeń… Ha, fakt, nie brakuje takich, co gotowi zamordować, nie mogąc lub nie chcąc spłacić długu. Ale ludzie, którym pożyczał twój brat, do takich raczej nie należeli. Błądzisz więc po zimnym tropie, krewniaku.
– Niewątpliwie – zacisnął wargi Reynevan. – Nie ma co mnożyć podejrzeń. Ja wiem, kto i dlaczego zabił Peterlina. Wątpliwości w tym względzie nie mam żadnych.
– Należysz więc do mniejszości – rzekła zimno kobieta. – Bo większość wątpliwości ma.
Ciszę, która zapadła, znowu przerwała Dzierżka de Wirsing.