Выбрать главу

– Nie śmiej go bić! – zupełnie niespodziewanie rozdarła się sprowadzana po schodach Adela, ubrana już, acz niekompletnie. – Nie odważ się! Bo po wszystkich rozgłoszę, jakiś ty! Żeś się sam do mnie zalecał, obmacywał i do rozpusty namawiał! Za brata plecami! Żeś mi zemstę przyrzekł, gdym cię precz przegnała! Dlategoś teraz taki… Taki…

Zabrakło jej niemieckiego słowa, przez co całą tyradę diabli wzięli. Wolfher zaśmiał się tylko.

– Jużci! – zakpił. – Będzie to kto słuchał Francuzicy, kurwy wszetecznej. Bykowiec, Puchacz!

Na podwórcu zaczerniło się nagle od augustiańskich habitów.

– Co tu się dzieje? – krzyknął sędziwy przeor Erazm Steinkeller, chudy i bardzo pożółkły staruszek. – Cóż czynicie, chrześcijanie?

– Poszli won! – zaryczał Wolfher, strzelając z bykowca. – Won, golone pały, won, do brewiarza, do modlitwy! Nie mieszać się do spraw rycerskich, bo bieda wam będzie, czarnuchy!

– Panie – przeor złożył pokryte brunatnymi plamami dłonie – wybacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią. In nomine Patris, et Filii…

– Morold, Wittich! – wrzasnął Wolfher. – Dawać tu gamratkę! Jencz, Dieter, w pęta gaszka!

– A może – wykrzywił się milczący dotąd Stefan Rotkirch, kolejny przyjaciel domu – za koniem go krzynkę powłóczym?

– Może być. Ale wpierw go oćwiczę!

Zamierzył się na wciąż leżącego Reynevana biczem, ale nie uderzył, chwycony za rękę przez brata Innocentego. Brat Innocenty był słusznego wzrostu i postury, co znać było nawet mimo pokornego mniszego przygarbienia. Jego chwyt unieruchomił rękę Wolfhera niczym żelazna kluba.

Sterczą zaklął sprośnie, wyszarpnął się i z mocą pchnął zakonnika. Ale z równym powodzeniem mógł pchnąć stolb oleśnickiego zamku. Brat Innocenty, przezywany przez konfratrów „bratem Insolentym”, nawet nie drgnął. Sam natomiast zrewanżował się pchnięciem, które cisnęło Wolfherem przez pół podwórza i zwaliło na kupę obornika.

Przez moment panowała cisza. A potem wszyscy rzucili się na wielkiego mnicha. Puchacz, pierwszy, który doskoczył, dostał w zęby i pokulał się po piasku. Morold Sterczą, walnięty w ucho, podreptał w bok z błędnym wzrokiem. Reszta oblazła augustianina jak mrówki. Wielka postać w czarnym habicie zupełnie znikła pod ciosami i kopniakami. Brat Insolenty, choć tęgo bity, rewanżował się jednak równie tęgo i zupełnie nie po chrześcijańsku, całkiem, ale to całkiem wbrew pokornej regule świętego Augustyna.

Na ten widok zdenerwował się staruszek przeor. Poczerwieniał jak wiśnia, zaryczał jak lew i rzucił się w bitewną gęstwę, rażąc na prawo i lewo srogimi ciosami palisandrowego krucyfiksu.

– Pax! – wrzeszczał, bijąc. – Pax! Vobiscum! Miłuj bliźniego! Swego! Proximum tuum! Sicut te ipsum! Skurwysyny!

Dieter Haxt kropnął go pięścią. Staruszek nakrył się nogami, jego sandały wyfrunęły w górę, opisując w powietrzu malownicze trajektorie. Augustianie podnieśli krzyk, kilku zaś nie wytrzymało i runęło w bój. Na podwórcu zakotłowało się nie na żarty.

Wypchnięty z zamętu Wolfher Sterczą dobył korda i wywinął nim – groziło, że poleje się krew. Ale Reynevan, który zdołał już wstać, zdzielił go w potylicę trzonkiem podniesionego z ziemi bykowca. Sterczą złapał się za głowę i obrócił, wtedy Reynevan z rozmachem chlasnął go batem przez twarz, Wolfher upadł. Reynevan rzucił się do koni.

– Adela! Tutaj! Do mnie!

Adela nawet nie drgnęła, a malująca się na jej twarzy obojętność zadziwiała. Reynevan wskoczył na siodło. Koń zarżał i zatańczył.

– Adeeelaaa!

Morold, Wittich, Haxt i Puchacz już biegli ku niemu. Reynevan obrócił konia, gwizdnął przeszywająco i runął w galop, prosto w furtę.

– Za nim! – zaryczał Wolfher Sterczą. – Na koń i za nim!

Pierwszą myślą Reynevana było uciekać w stronę bramy Mariackiej i dalej, za miasto, w Spalickie Lasy. Ulica Krowia okazała się jednak w kierunku bramy kompletnie zapchana wozami, popędzany i płoszony krzykiem obcy koń wykazał nadto mnóstwo własnej inicjatywy, w rezultacie której, zanim tak na dobre zorientował się w sprawie, Reynevan mknął już cwałem w stronę rynku, rozbryzgując błoto i rozpraszając przechodniów. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, ze pogoń ma na karku. Słyszał dudnienie kopyt, rżenie koni, dzikie ryki Sterczów i wściekłe wrzaski potrącanych ludzi.

Uderzył konia piętą w słabiznę, w cwale zawadził i obalił niosącego kosz piekarza, chleby, buły i rogale gradem poleciały w błoto, w które za chwilę wgniotły je podkowy koni Sterczów. Reynevan nie obejrzał się nawet, bardziej niż to, co za nim, interesowało go, co przed nim, a przed nim rósł w oczach wózek z piętrzącym się wysoko chrustem. Wózek tarasował niemal całą uliczkę, a w miejscu, którego nie tarasował, kucała grupka półnagich dzieci, zajętych wygrzebywaniem z gnoju czegoś niezwykle interesującego.

– Mamy cię, Bielau! – zaryczał z tyłu Wolfher Sterczą, też widząc, co na drodze.

Koń rwał tak, że nie było mowy o wstrzymaniu go. Reynevan przywarł do grzywy i zamknął oczy. Dzięki temu nie widział, jak półnagie dzieciaki rozprysnęły się z szybkością i gracją szczurów. Nie obejrzał się, nie widział więc również, jak ciągnący wózek z chrustem chłop w baranicy obrócił się, ogłupiały nieco, obracając zarazem dyszel i wózek. Nie widział też tego, jak na obrócony wózek wpadli Sterczowie. Ani tego, jak Jencz Knobelsdorf wyfrunął z siodła i zmiótł sobą połowę wiezionego na wózku chrustu.

Reynevan przecwałował Świętojańską, między ratuszem a domem burmistrza, w pełnym pędzie wpadł na ogromny oleśnicki rynek. Problem polegał na tym, że rynek, choć ogromny, roił się od ludzi. I rozpętało się pandemonium. Biorąc kierunek na południową pierzeję i widoczny nad nią pękaty czworobok wieży nad Bramą Oławską, Reynevan galopował wśród ludzi, koni, wołów, świń, wozów i straganów, zostawiając za sobą pobojowisko. Ludzie wrzeszczeli, wyli i klęli, bydło ryczało, nierogacizna kwiczała, przewracały się kramy i ławki, z których gradem leciały dokoła najrozmaitsze przedmioty -garnki, miski, cebry, motyki, ożogi, rybackie więcierze, owcze skóry, filcowe czapki, lipowe łyżki, łojowe świece, łapcie z łyka i gliniane kogutki z gwizdawką. Deszczem sypały się też wokół produkty spożywcze – jaja, sery, wypieki, groch, kasza, marchew, rzepa, cebula, nawet żywe raki. Latało w obłokach pierza i darło się na różne głosy najrozmaitsze ptactwo. Wciąż siedzący na karku Reynevana Sterczowie dopełniali dzieła zniszczenia.

Spłoszony przelatującą mu tuż przed nosem gęsią koń Reynevana szarpnął się i wpadł na stragan z rybami, druzgocząc skrzynki i wywalając beczki. Rozsierdzony rybak z rozmachem walnął kaszorkiem, chybiając Reynevana, ale trafiając w zad konia. Koń zarżał i rzucił się w bok, przewracając przenośny kram z nićmi i tasiemkami, przez kilka sekund tańczył w miejscu, taplając się w srebrzystej i śmierdzącej masie płoci, leszczy i karasi, pomieszanych z feerią kolorowych szpulek. Reynevan nie spadł jedynie cudem. Kątem oka dostrzegł, jak handlarka nici biegnie ku niemu z wielkim toporem, Bóg jeden tylko wie, do czego służącym w nicianym handlu. Wypluł przyklejone do warg gęsie pierze, opanował konia i pogalopował w uliczkę Rzeźniczą, skąd, jak wiedział, do Bramy Oławskiej było już tuż-tuż.

– Jaja ci urwę, Bielawa! – ryczał z tyłu Wolfher Sterczą. – Urwę i do gardzieli wtłoczę!

– Całuj mnie w rzyć!

Ścigających było już tylko czterech – Rotkircha ściągnęli z konia i turbowali właśnie rozjuszeni rynkowi przekupnie.

Reynevan pomknął jak strzała szpalerem wiszących za nogi tusz. Rzeźnicy uskakiwali w popłochu, ale i tak obalił jednego, niosącego na ramieniu wielki wołowy udziec. Obalony runął wraz z udźcem pod kopyta konia Witticha, koń spłoszył się i stanął dęba, z tyłu wpadł na niego koń Wolfhera. Wittich zleciał z kulbaki wprost na rzeźniczą ladę, nosem w wątroby, płucka i cynadry, z góry spadł na niego Wolfher. Stopa uwięzła mu w strzemieniu, nim się wyzwolił, rozwalił sobą sporą część jatek i po uszy utytłał w błocie i jusze.

Reynevan szybko i w ostatniej chwili schylił się na koński kark, mieszcząc się tym samym pod drewnianym szyldem z wymalowanym łbem prosiaka. Następujący mu na pięty Dieter Haxt nie zdążył się schylić. Decha z konterfektem radośnie uśmiechniętej świnki walnęła go w czoło, aż się rozległo. Dieter wyleciał z kulbaki, runął na kupę odpadków, płosząc koty. Reynevan obejrzał się. Ścigał go już tylko Nikłaś.

W pełnym galopie wypadł z zaułka rzeźników na placyk, na którym pracowali garbarze. A gdy wprost przed nosem wyrósł mu nagle obwieszony mokrymi skórami stelaż, poderwał konia i zmusił go do skoku. Koń skoczył. A Reynevan nie spadł. Znowu cudem.

Nikłaś nie miał tyle szczęścia. Jego koń wrył się przed stelażem i staranował go, ślizgając się w błocie, skrawkach mięsa i tłustych ochłapach. Najmłodszy Sterczą fiknął przez koński łeb. Bardzo, ale to bardzo pechowo. Pachwiną i brzuchem wprost na pozostawioną przez garbarzy kosę do mizdrowania.