Выбрать главу

– Etymologiae – Szarlejowi i tym razem nie drgnęła powieka. – Owszem, korzystam z zawartych tam nauk, wszak to wiedza elementarna. Podobnie jak tegoż autora De natura rerum. Jak Dialogus magnus visionum atque miraculorum Cezarego z Heisterbachu. I jak De universo Rąbana Maura, arcybiskupa mogunckiego.

Wzrok opata złagodniał nieco, ale widać było, że nie ze wszystkim opuściła go podejrzliwość.

– Uczeniście, trudno zaprzeczyć – rzekł z przekąsem. – Dowieść tego umieliście. I co teraz? Wprzód o jadło poprosicie? I napitek? I o zapłatę z góry?

– O zapłacie i mowy być nie może – wyprostował się Szarlej tak pysznie, że Reynevana ogarnął prawdziwy podziw. – Mowy być nie może o groszach, bom ja nie kupiec i nie lichwiarz. Zadowolę się jałmużną, datkiem jakim skromnym, a i to nie z góry bynajmniej, lecz po skończonym dziele. Względem zaś jadła i napitku, to przypominam wam, wielebny ojcze, słowa Ewangelii: złe duchy wyrzuca się tylko modlitwą i postem.

Twarz opata rozjaśniła się, a z oczu znikła wroga twardość.

– Zaprawdę – rzekł. – Widzę, że z prawymi i świątobliwymi mam do czynienia chrześcijanami. I zaprawdę powiadam: Ewangelia Ewangelią, ale cóż to, uczciwszy uszy, za dzieło z pustym brzuchem. Zapraszam na prandium. Skromne postne prandium, bo dziś przecie fena sexta, piątek. Pluski bobrze w sosie…

– Prowadźcie, cny ojcze opacie – głośno przełknął ślinę Szarlej. – Prowadźcie.

Reynevan otarł usta i stłumił beknięcie. Bobrzy plusk, czyli ogon, uduszony w gęstym chrzanowym sosie okazał się, podany z kaszą, prawdziwym przysmakiem. Reynevan do tej pory słyszał jedynie o tym specjale, wiedział, że w niektórych klasztorach jadano go w czas postu, albowiem z niewiadomych i ginących w pomroce dziejów przyczyn uważany był za coś podobnego rybie. Był to jednak rzadki dość delikates, nie każde opactwo miało w okolicy bobrowe gony i nie każde dysponowało przywilejem odłowu. Wielką przyjemność ze zjedzenia smakołyku psuła jednak pełna niepokoju myśl o czekającym ich zadaniu. Ale, dumał, skrupulatnie wycierając miskę chlebem, tego, co zjadłem, nikt mi już nie odbierze.

Szarlej, który w okamgnieniu poradził sobie z małą dość – bo postną przecie – porcją, perorował, robiąc wielce mądre miny.

– Względem diabelskiego opętania – gadał – różne wypowiadały się autorytety. Te największe, co do których wątpić nie śmiem, że czcigodni bracia znają je również, to święci ojcowie i doktorowie Kościoła: miarą główną Bazyli, Izydor z Sewilli, Grzegorz z Nazjanzu, Cyryl Jerozolimski i Efrem Syryjczyk. Z pewnością znane są też wam dzieła Tertuliana, Orygenesa i Laktancjusza. Prawda?

Niektórzy z obecnych w refektarzu benedyktynów z zapałem pokiwali głowami, inni głowy spuścili.

– Są to jednak źródła wiedzy dość ogólne – tłumaczył dalej Szarlej – a zatem poważny egzorcysta do nich jedynie ograniczyć swego poznania nie może.

Mnisi znowu pokiwali głowami, pilnie wyjadając z misek ostatki kaszy i sosu. Szarlej wyprostował się, odkaszlnął.

– Ja – oznajmił nie bez dumy – znam Dialogus de energia et operatione daemonum Michała Psellosa. Znam na wyrywki Exorcisandis obsessis a daemonio, dzieło autorstwa papieża Leona III, zaiste, dobrze to i z korzyścią, gdy namiestnicy Piotrowi parają się piórem. Czytywałem Picatrix, przetłumaczony z arabskiego przez Alfonsa Mądrego, uczonego króla Leonu i Kastylii. Znam Orationes contra daemoniacum i Flagellum daemonum. Znam też Księgę tajemnic Henocha, ale tu nie ma się czym chwalić, to znają wszyscy. Zaś mój asystent, odważny magister Reinmar, zgłębił nawet księgi saraceńskie, choć świadom był hazardu, jaki niesie kontakt z czarnoksięstwem pogan.

Reynevan poczerwieniał. Opat uśmiechnął się życzliwie, wziąwszy to za przejaw modestii.

– Zaprawdę! – ogłosił. – Toć widzim, że uczeni z was męże i bywali egzorcyści. Ciekawość, siła czartów macie na rozkładzie?

– Po prawdzie – Szarlej spuścił oczy, skromny jak klaryska nowicjuszka – to z rekordami mi się nie mierzyć. Najwięcej diabłów, ile udało mi się od jednego machu wygonić z opętanego, to dziewięć.

– W samej rzeczy – zatroskał się widomie opat – nie jest to wiele. Słyszałem o dominikanach…

– Ja też słyszałem – przerwał Szarlej. – Ale nie widziałem. Nadto, ja mówiłem o diabłach pierwszej gildii, a wszak wiadomo, że każdy jeden diabeł pierwszej gildii ma na usługi co najmniej trzydziestu mniejszych czarciuków. Tych jednak szanujący się egzorcyści przy wypędzaniu nie liczą, bo jeśli wygoni się herszta, uciekają i ciury. Ale gdy wszystkie policzyć metodą braci predykantów, to wnet okazać się może, że śmiało mogę z onymi w paragon iść.

– Jużci prawda – przyznał opat, ale dość niepewnie.

– Niestety – dorzucił Szarlej zimno i trochę jakby od niechcenia – nie mogę też przyobiecać pisemnych gwarancyj. Proszę to mieć na uwadze, żeby potem nie było pretensyj.

– Hę?

– Święty Marcin z Tours – Szarlejowi i tym razem nawet powieka nie drgnęła – od każdego egzorcyzmowanego diabła brał podpisany jego własnym diabelskim imieniem dokument, zobowiązanie, że dany czart już nigdy, przenigdy nie poważy się opętać danej osoby. Wielu słynnym świętym i biskupom to samo się później udawało, lecz ja, skromny egzorcysta, takiego dokumentu załatwić nie zdołam.

– Może to i lepiej! – opat przeżegnał się, pozostali bracia również. – Matko Boska, królowo niebiańska! Pergamin podpisany ręką Złego? Toż to abominacja! I grzech! Nie chcemy, nie chcemy…

– To dobrze – uciął Szarlej – że nie chcecie. Ale najpierw obowiązki, potem przyjemności. Azali pacjent już w kaplicy?

– Niezawodnie.

– Wszelakoż – odezwał się nagle jeden z młodszych benedyktynów, od dłuższego czasu nie spuszczający z Szarleja oczu – czym wyjaśnicie, mistrzu, że brat Deodat leży jak kłoda, ledwo dycha i palcem nie ruszy, gdy tymczasem wszystkie niemal cytowane przez was uczone księgi mówią, że opętany zwykle w nadzwyczajnej członków jest agitacji i że diabeł przez niego stale gada i krzyczy. Nie maszli tu sprzeczności jakowejś?

– Wszelka choroba – Szarlej spojrzał na zakonnika z góry – w tym i opętanie, jest dziełem Szatana, destruktora dzieła Bożego. Każda choroba wywołana jest przez któregoś z czterech Czarnych Aniołów Zła: Mahazela, Azazela, Azraela lub Samaela. To, że opętany nie miota się, nie krzyczy, lecz leży jakoby martwy, dowodzi, że zawładnął nim któryś z demonów podległych Samaelowi właśnie.

– Chryste Panie! – przeżegnał się opat.

– Aliści – nadął się Szarlej – ja sposób na takie demony wiem. Latają one na wietrze, a opętują człeka cichcem i chyłkiem, poprzez wdech, znaczy się insufflatio. Tą samą drogą, to jest poprzez exsufflatio, każę diabłu chorego opuścić.

– Jakże to jednak jest – nie rezygnował młody mnich. – Diabeł w opactwie, gdzie dzwony, msza, brewiarz i świętości? Opętuje zakonnika? Jakże to tak?

Szarlej zrewanżował mu się ostrością spojrzenia.

– Jak uczy nas święty Grzegorz Wielki, doktor Kościoła – przemówił surowo i dobitnie – zakonnica połknęła kiedyś diabła wraz z liściem sałaty z klasztornej grządki. Albowiem zlekceważyła obowiązek modlitwy i znaku krzyża przed spożyciem. Czy bratu Deodatowi nie zdarzały się przypadkiem podobne przewiny?

Benedyktyni spuścili głowy, opat zachrząkał.

– Jużci prawda – zamamrotał. – Nader świecki potrafił być brat Deodat, nader świecki i mało obowiązkowy.

– Łatwym tym samym – skonkludował sucho Szarlej – stając się dla Złego łupem. Prowadźcie do kaplicy, wielebni.

– Co będzie potrzebne, mistrzu? Woda święcona? Krzyż? Obrazy? Benedykcjonał?

– Tylko woda święcona i Biblia.

Kaplica ziała chłodem i tonęła w półmroku, rozjaśnionym tylko jarzącymi się aureolami świec i skośnym słupem kolorowego światła przesączonego przez witraż. W świetle, na nakrytym płótnem katafalku, spoczywał brat Deodat. Wyglądał identycznie jak przed godziną w klasztornej infirmerii, gdy Reynevan i Szarlej zobaczyli go po raz pierwszy. Miał twarz woskowo zastygłą i żółtawą jak wygotowana kość tukowa, zapadłe policzki i usta, zamknięte oczy, a jego oddech był tak płytki, że niemal niezauważalny. Ułożono go, krzyżując na piersi ręce poznaczone ranami po puszczaniu krwi i wplatając w bezwładne palce różaniec i fioletową stułę.

Kilka kroków od katafalku, oparty plecami o mur, siedział na posadzce olbrzymi, ostrzyżony do skóry mężczyzna o zamglonych oczach i twarzy mało rozgarniętego dziecka. Waligóra ów trzymał dwa palce prawej dłoni w ustach, lewą zaś przyciskał do brzucha gliniany garnuszek. Co kilka chwil osiłek ohydnie pociągał nosem, odrywał brudny i lepki garnuszek od brudnej i lepkiej tuniki, wycierał palce o brzuch, pakował je do garnuszka, nabierał miodu i niósł do ust. Po czym rytuał powtarzał się.