Выбрать главу

– To sierota, podrzutek – uprzedził pytanie opat, widząc zdegustowaną minę Szarleja. – Przez nas ochrzczony Samsonem, jako że postury i siły jest słusznej. Posługacz klasztorny, trochę upośledzony… Ale brata Deodata miłuje wielce, jak piesek za nim wszędy chodzi… Na krok nie odstępuje… Tedy myśleliśmy…

– Dobrze, dobrze – przerwał Szarlej. – Niechaj siedzi, gdzie siedzi, byle cicho był. Zaczynamy. Magistrze Reinmarze…

Reynevan, naśladując Szarleja, zawiesił sobie stułę na szyi, złożył ręce, pochylił głowę. Nie wiedział, czy Szarlej udaje, czy nie, sam jednak modlił się szczerze i żarliwie. Był, co tu dużo gadać, w wielkim strachu. Szarlej natomiast wydawał się absolutnie pewny siebie, był władczy i aż chlupało w nim od autorytetu.

– Módlcie się – polecił benedyktynom. – Odmawiajcie Domim sancte.

Sam stanął nad katafalkiem, przeżegnał się, uczynił znak krzyża nad bratem Deodatem. Dał znak, Reynevan pokropił opętanego wodą święconą. Opętany, ma się rozumieć, nie zareagował.

– Domine sancte, Pater omnipotens – pomruk mnisiej modlitwy wibrował echem zwielokrotnionym przez gwiaździste sklepienie – aeterne Deus, propter tuam largitatem et Filii tui…

Szarlej mocnym chrząknięciem oczyścił gardło.

– Offer nostras preces in conspectu Altissimi – przemówił gromko, budząc jeszcze silniejsze echa – ut cito anticipent nos misericordiae Domini, et apprehendas draconem, serpentem antiquum, qui est diabolus et satanas, ac ligatum mittas in abyssum, ut non seducat amplius gentes. Hinc tuo confisi praesidio ac tutela, sacri ministerii nostri auctoritate, ad infestationes diabolicae fraudis repellendas in nomine lesu Christi Dei et Domini nostri fidentes et securi aggredimur.

– Domine – włączył się na dany znak Reynevan – exaudi orationem meam.

– Et clamor meus ad te ueniat.

– Amen.

– Princeps gloriosissime caelestis militiae, sancte Michael Archangele, defende nos in praelio et colluctatione. Satanas! Ecce Crucem Domini, fugite partes aduersae! Apage! Apage! Apage!

– Amen!

Brat Deodat na katafalku nie dał znaku życia. Szarlej dyskretnie otarł czoło końcem stuły.

– Tak oto – nie spuścił oczu pod pytającymi spojrzeniami benedyktynów – wstęp mamy za sobą. I wiemy jedno: z nie byle jakim diabliną chudziną mamy do czynienia, taki bowiem już by uciekł. Trzeba będzie cięższe wytoczyć bombardy.

Opat zamrugał i poruszył się niespokojnie. Siedzący na posadzce Samson waligóra podrapał się w krocze, smarknął, charknął, pierdnął, z trudem odlepił od brzucha garnuszek z miodem i zajrzał doń, sprawdzając, ile zostało.

Szarlej powiódł po zakonnikach spojrzeniem, które w jego własnej opinii było mądre i natchnione zarazem.

– Jak uczy nas Pismo – rzekł – szatana cechuje pycha. Nic innego, a pycha niezmierzona przywiodła Lucyfera do buntu przeciw Panu, za pychę został on ukarany strąceniem do piekielnej czeluści. I pyszny jest diabeł nadal! Pierwszym przykazaniem egzorcysty jest przeto urazić diabelską pychę, dumę i miłość własną. Krótko mówiąc: zelżyć go porządnie, skląć, obrazić, naubliżać. Znieważyć, a wonczas umknie on jak niepyszny.

Mnisi czekali, pewni, że to jeszcze nie koniec. I mieli rację.

– Zaraz tedy – ciągnął Szarlej – zaczniemy czarta znieważać. Jeśli który z fratrów jest na grubsze wyrazy wrażliwy, niechaj oddali się nie mieszkając. Przybliż się, magistrze Reinmarze, przemów słowy Mateuszowej Ewangelii. Wy zaś, bracia, módlcie się.

– Jezus rozkazał mu surowo i zły duch opuścił go – wyrecytował Reynevan. – Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie. Wtedy uczniowie zbliżyli się do Jezusa na osobności i pytali: Dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić? On zaś im rzekł: Z powodu małej wiary waszej.

Szmer mamrotanej przez benedyktynów modlitwy mieszał się z recytacją. Szarlej zaś poprawił stułę na szyi, stanął nad nieruchomym i sztywnym bratem Deodatem i rozpostarł ręce.

– Diable plugawy! – wrzasnął tak, że Reynevan zająknął się, a opat aż podskoczył. – Rozkazuję ci, natychmiast wynijdź z tego ciała, nieczysta siło! Precz od tego chrześcijanina, ty brudny, otyły i sprośny wieprzu, bestio spośród wszystkich bestii najbardziej bestialska, zakało Tartaru, ohydo Szeolu! Wypędzam cię, ty szczeciniasta żydowska świnio, do piekielnego chlewa, gdzie obyś utopił się w gównie!

– Sancta Virgo virginem - szeptał opat – ora pro nobis…

– Ab insidiis diaboli – wtórowali mnisi – libera nos…

– Ty krokodylu stary! – ryczał Szarlej, czerwieniejąc. – Bazyliszku zdychający, koczkodanie obsrany! Ty nadęta ropucho, ty kulawy ośle ze zbitym zadem, ty zaplątana w sieć własną tarantulo! Ty zapluty wielbłądzie! Ty robaku nędzny, tkwiący w padlinie zaśmiardłej na samym dnie Gehenny, ty chrząszczu obrzydły siedzący w łajnie! Słysz, jak nazywam cię twym prawdziwym mianem: scrofa stercorata et pedicosa, świnia nieczysta i zawszona, o ty najpodlejszy z podłych, o najgłupszy z głupców, stultus stultorum rex. Ty węglarzu tępy! Ty szewcze przepity! Ty capie ze spuchniętymi jajcami!

Leżący na marach brat Deodat nie drgnął nawet. Choć Reynevan kropił go wodą święconą ile wlazło, krople bezsilnie spełzały po stężałym obliczu starca. Mięśnie na szczękach Szarleja zadrgały mocno. Zbliża się kulminacja, pomyślał Reynevan. Nie pomylił się.

– Wynijdź z tego ciała! – zaryczał Szarlej. – Ty w rzyć jebany katamito!

Jeden z młodszych benedyktynów uciekł, zakrywając uszy, wzywając imienia Pana nadaremno. Inni byli albo bardzo bladzi, albo bardzo czerwoni.

Ostrzyżony osiłek stękał i pojękiwał, usiłując wetknąć do garnuszka z miodem całą dłoń. Było to niewykonalne, dłoń była dwa razy większa od garnuszka. Waligóra wysoko uniósł naczynie, zadarł głowę i rozdziawił usta, ale miód nie wyciekał, było go już zwyczajnie za mało.

– I cóż – odważył się wybąkać opat – z bratem Deodatem, mistrzu? Co ze złym duchem? Azali już wyszedł?

Szarlej schylił się nad egzorcyzmowanym, przyłożył niemal ucho do jego bladych warg.

– Jest już pod samym wierzchem – ocenił. – Zaraz go wygonimy. Trzeba jeno porazić go smrodem. Czart czuły jest na smród. Nuże, fratrzy, przynieście kubeł łajna, patelnię i kaganek. Będziemy opętanemu smażyć pod nosem świeże łajno. Zresztą wszystko, co dobrze śmierdzi, nada się. Siarka, wapno, asafetyda… A najlepiej zepsuta ryba. Albowiem powiada księga Tobiasza: incenso iecore piscis fugabitur daemonium.

Kilku braci pobiegło zrealizować zamówienie. Siedzący pod murem osiłek podłubał palcem w nosie, obejrzał palec, wytarł w nogawkę. Po czym wznowił wybieranie resztek miodu z garnuszka. Tym samym palcem. Reynevan poczuł, jak zjedzony bobrzy plusk podchodzi mu do gardła na wzbierającej fali chrzanowego sosu.

– Magistrze Reinmarze – ostry głos Szarleja przywrócił go światu. – Nie ustawajmy w wysiłkach. Ewangelia według Marka, proszę, stosowny ustęp. Módlcie się, bracia.

– A Jezus widząc, że tłum się zbiega – przeczytał posłusznie Reynevan – rozkazał surowo duchowi nieczystemu: Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego.

– Surde et mute spiritus ego tibi praecipio – powtórzył groźnie i rozkazująco schylony nad bratem Deodatem Szarlej – exi ab eo! Imperet tibi dominus per angelum et leonem! Per deum vivum! Justitia eius in saecula saeculorum! Niechaj moc Jego wypędzi cię i zmusi do wyjścia razem z całą twoją zgrają!

– Ego te exorciso per caracterum et verborum sanctum! Impero tibi per clavem salomonis et nomen magnum tetragrammaton!

Żrący miód osiłek zakaszlał nagle, opluł się i usmarkał. Szarlej otarł pot z czoła.

– Ciężki i trudny to casus – wyjaśnił, unikając coraz bardziej podejrzliwego wzroku opata. – Przyjdzie jeszcze mocniejszych użyć argumentów.

Przez chwilę było tak cicho, że słychać było dzikie bzyczenie muchy, którą pająk dopadł w pajęczynie we wnęce okiennej.

– Na apokalipsę – rozległ się w ciszy trochę już zachrypnięty baryton Szarleja – przez którą Pan zdradził rzeczy, które nadejść mają, i potwierdził owe rzeczy usty anioła przez siebie zesłanego, wyklinam cię, szatanie! Exorciso te, flumen immundissimum, draco maleficus, spiritum mendacii!

– Na siedem świeczników złotych i na jeden świecznik między siedmioma stojący! Na głos, będący głosem wód wielu, który powiada: Jam jest ten, który umarł, i ten, który zmartwychwstał, ten, który żyje i żyć będzie wiecznie, który mam w pieczy klucze do śmierci i piekła, powiadam ci, odejdź, duchu nieczysty, który znasz karę wiecznego potępienia!

Skutku jak nie było, tak nie było. Na twarzach przypatrujących się benedyktynów malowały się różne, bardzo różne uczucia. Szarlej wziął mocny wdech.