– Pojąłem – Reynevan ugryzł kęs jabłka – za co siedziałeś w pudle.
– Niczego nie pojąłeś. Ale czas na naukę jest, na Węgry daleka droga.
– A dotrę tam aby? Cało?
– Co chciałeś przez to powiedzieć?
– A bo słucham cię, słucham, i coraz większym czuję się frajerem. Który w każdej chwili może zostać ofiarą całopalną na ołtarzu twej własnej wygody. Ową resztą, którą pal diabli.
– No proszę – ucieszył się Szarlej – jednak czynisz postępy. Zaczynasz rozumować rozsądnie. Pomijając nieuzasadniony sarkazm, już zaczynasz łapać podstawową zasadę życiową: zasadę ograniczonego zaufania. Uczącą, że otaczający świat nieustannie na ciebie dybie, nigdy nie przepuści okazji, by wyrządzić ci zniewagę, przykrość lub krzywdę. Że tylko czeka, aż spuścisz portki, by natychmiast dobrać się do twej gołej dupy. Reynevan parsknął.
– Z czego – nie dał zbić się z pantałyku demeryt – płyną dwa wnioski. Primo: nigdy nie ufaj i nigdy nie wierz w intencje. Secundo: jeśliś sam wyrządził komuś przykrość lub krzywdę, nie gryź się tym. Byłeś zwyczajnie szybszy, zadziałałeś prewencyjnie…
– Zamilcz!
– Co znaczy, zamilcz? Mówię szczerą prawdę i wyznaję zasadę wolności słowa. Swoboda…
– Zamilcz, psiakrew. Coś słyszałem. Ktoś tu się podkrada…
– Pewnie wilkołek! – zarechotał Szarlej. – Straszliwy mężowilk, postrach okolicy!
Gdy opuszczali klasztor, troskliwi zakonnicy ostrzegli ich i uprzedzili, by mieli się na baczności. W okolicy, rzekli, osobliwie podczas pełni, grasuje od jakiegoś czasu groźny lykanthropos, czyli mężowilk, czyli wilkołek, czyli człowiek, mocą piekielną zamieniony w wilkopodobne monstrum. Ostrzeżenie wyjątkowo rozbawiło Szarleja, który przez dobrych kilka staj śmiał się do rozpuku i szydził z zabobonnych mnichów. Reynevan też nie bardzo wierzył w mężowilki i wilkołki, nie śmiał się jednak.
– Słyszę – powiedział, nadstawiwszy uszu – czyjeś kroki. Ktoś nadchodzi, bez dwóch zdań.
W chaszczach alarmująco zaskrzeczała sójka. Konie zaparskały. Trzasnęła gałązka. Szarlej przysłonił oczy dłonią, zachodzące słońce oślepiało blaskiem.
– Niech to czart – zamruczał pod nosem. – Tego nam, zaiste, jeszcze brakowało. Spójrz tylko, któż to nam tu zawitał.
– Byłby to… – zająknął się Reynevan. – To jest…
– Waligóra od benedyktynów – potwierdził jego podejrzenie Szarlej. – Klasztorny wielkolud, Beowulf miodożerca. Garnkoliz o biblijnym imieniu. Jak mu tam było? Goliat?
– Samson. – Samson, prawda. Nie zwracaj na niego uwagi.
– Co on tu robi?
– Nie zwracaj uwagi. Może sobie pójdzie. Swoją drogą, dokądkolwiek ona wiedzie.
Nie wyglądało jednak na to, by Samson zamierzał sobie pójść. Wręcz przeciwnie, wyglądało, jakby znalazł się u kresu swej drogi – rozsiadł się bowiem na oddalonym o trzy kroki pniaku. I siedział, obróciwszy ku nim swe nalane matołkowate oblicze. Twarz jednak miał czystą, dużo czyściejszą niż poprzednio, znikły też zeskorupiałe smarki spod nosa. Także chałat, który obecnie nosił, był nowy i schludny. Mimo tego od wielkoluda wciąż dolatywał nikły zapach miodu.
– Cóż – odchrząknął Reynevan. – Grzeczność nakazuje…
– Wiedziałem – przerwał Szarlej i westchnął. – Wiedziałem, że to powiesz. Hej, ty tam! Samsonie! Pogromco Filistynów! Głodnyś?
– Głodnyś? – Szarlej, nie doczekawszy się reakcji, potrząsnął w stronę osiłka kawałem kiszki, zupełnie jakby przywabiał psa lub kota. – Na! Rozumiesz mnie? Na, tu, tu, na! Papu-papu! Mniamu-mniamu! Zjesz?
– Dziękuję – odrzekł nagle olbrzym, nadspodziewanie wyraźnie i przytomnie. – Ale nie skorzystam. Nie jestem głodny.
– Dziwna jest to sprawa – zamruczał Szarlej, pochylając się ku uchu Reynevana. – Skąd on się tu wziął? Szedł za nami? Przecie jakoby zwykle łazi za bratem Deodatem, naszym niedawnym pacjentem… Od klasztoru dzieli nas dobra mila, żeby tu dotrzeć, musiał wyruszyć natychmiast po nas. I szparko iść naszym tropem. W jakim celu?
– Zapytaj go.
– Zapytam. Gdy przyjdzie pora. Na razie zaś dla pewności mówmy po łacinie.
– Bene.
Słońce opuszczało się coraz to niżej nad ciemny bór, odkrzyczały hejnał lecące na zachód żurawie, rozpoczęły głośny koncert żaby w bagnie nad rzeczką. A na suchym stoku na skraju lasu, niczym w uniwersyteckiej auli, rozbrzmiewała mowa Wergilego.
Reynevan po raz nie wiadomo który – ale po raz pierwszy po łacinie – opowiadał swe niedawne dzieje i opisywał perypetie. Szarlej słuchał – lub udawał, że słucha. Klasztorny osiłek Samson przyglądał się tępo nie wiadomo czemu, a jego nalanej fizjonomii nadal nie znaczyła żadna poważniejsza emocja.
Opowieść Reynevana była, ma się rozumieć, tylko wstępem do rzeczy zasadniczej – do kolejnej próby wciągnięcia Szarleja w zaczepną akcję przeciw Sterczom. Rzecz jasna, nic z tego nie wyszło. Także wtedy, gdy Reynevan jął nęcić demeryta perspektywą wielkich pieniędzy – pojęcia zresztą nie mając, skąd w razie czego wziąć takie pieniądze. Problem miał jednak charakter czysto akademicki, albowiem Szarlej ofertę odrzucił. Odżył spór, w którym obaj dyskutanci mocno posiłkowali się klasycznymi cytatami – od Tacyta po Eklezjastesa.
– Vanitas vanitatum, Reinmarze! Marność nad marnościami i wszystko marność! Nie bądź pochopny, gniew przebywa w piersi głupców. Zapamiętaj – melior est canis vivus leone mortuo, lepszy jest żywy pies niż lew nieżywy,
– Że co?
– Jeśli nie porzucisz głupich planów zemsty, będziesz nieżywy, bo te plany to dla ciebie pewna śmierć. A mnie, nawet jeśli nie zabiją, wsadzą na powrót do więzienia. Ale tym razem nie na wywczasy u karmelitów, lecz do lochu, ad carcerem perpetuum. Albo, co uznają za łaskę, na długoletnie in pace w klasztorze. Czy ty wiesz, Reinmarze, co to jest in pace? To jest pogrzebanie żywcem. W piwnicy, w celi ciasnej i tak niskiej, że można tylko siedzieć, a w miarę przybywania ekskrementów trzeba się coraz bardziej garbić, by nie szorować ciemieniem o strop. Chybaś zmysły postradał, jeśli myślisz, że zaryzykuję coś takiego dla twojej sprawy. Sprawy mętnej, żeby nie powiedzieć: śmierdzącej.
– Co jest dla ciebie śmierdzące? – obruszył się Reynevan. – Tragiczna śmierć mojego brata?
– Towarzyszące jej okoliczności. – Reynevan zaciął usta i odwrócił głowę. Przez chwilę patrzył na Samsona waligórę, siedzącego na pieńku. Wygląda jakoś inaczej, pomyślał. Wciąż ma, i owszem, fizys kretyna, ale coś się w nim zmieniło. Co?
– W okolicznościach śmierci Peterlina – podjął – nie ma nic niejasnego. Zamordował go Kyrielejson. Kunz Aulock et suos complices, Ex subordinatione i za pieniądze Sterczów. Sterczowie powinni więc ponieść…
– Nie słuchałeś – przerwał Szarlej – tego, co mówiła Dzierżka, twoja powinowata?
– Słuchałem. Ale wagi nie przywiązywałem.
Szarlej wyciągnął z juków i odkorkował gąsiorek, wokół rozszedł się zapach nalewki. Gąsiorka ponad wszelką wątpliwość nie było wśród pożegnalnych benedyktyńskich darów, Reynevan pojęcia nie miał, kiedy i w jaki sposób demeryt wszedł w jego posiadanie. Ale podejrzewał najgorsze.
– To wielki błąd – Szarlej pociągnął z gąsiorka, podał go Reynevanowi. – To błąd, nie słuchać Dzierżki, ona zwykle wie, co mówi. Okoliczności śmierci twego brata nie są jasne, chłopcze. Z pewnością nie na tyle, by z punktu brać się do krwawej pomsty. Nie masz żadnych dowodów winy Sterczów. Tandem, nie masz żadnych dowodów winy Kyrielejsona. Ba, in hoc casu brak nawet przesłanek i motywów.
– Co ty… – Reynevan zakrztusił się nalewką. – Co ty gadasz? Aulocka i jego bandę widziano w okolicy Balbinowa.
– Jako dowód non sufficit.
– Mieli motyw.
– Jaki? Uważnie przysłuchiwałem się twej opowieści, Reinmarze. Kyrielejsona wynajęli Sterczowie, szwagrowie twojej lubej. Aby schwytał cię żywym. Bezwzględnie żywym. Wydarzenia z owej podbrzeskiej karczmy dowodzą tego niezbicie. Kunz Aulock, Stork i de Barby to zawodowcy, robią tylko to, za co im zapłacono. Zapłacono im za ciebie, nie za twego brata. Po co mieliby na drodze za sobą zostawiać trupa? Taki zostawiony na szlaku cadaver to dla zawodowej kłopot: grozi pościg, prawo, zemsta… Nie, Reinmarze. W tym nie ma za grosz logiki.
– Kto więc, według ciebie, zamordował Peterlina? Kto? Cui bono?
– Właśnie. Warto, naprawdę warto się nad tym zastanowić. Musisz więcej opowiedzieć mi o twoim bracie. W drodze na Węgry, ma się rozumieć. Przez Świdnicę, Frankenstein, Nysę i Opawę.