Выбрать главу

– Marne – przyznał Reynevan. – Bo po prawdzie moich wątpliwości też nie udało ci się rozwiać. I mało robisz w tym kierunku. Kim jesteś? Skąd tu przybyłeś?

– Tego, kim jestem – odpowiedział spokojnie waligóra – nie pojmiesz. Ani tego, skąd przybyłem. Tego zaś, jak się znalazłem akurat tutaj, sam do końca nie pojmuję. Jak mówi poeta: Nie wiem, jak w one zaszedłem dzierżawy.

Io non so ben ridir com'i' v'intrai, tant'era pień di sonno a guel punto che la verace via abbandonai.

– Jak na przybysza z zaświatów – pokonał zdumienie Reynevan – nieźle znasz języki ludzi. I poezję Dantego.

– Jestem… – rzekł Samson po chwili milczenia. – Jestem wędrowcem, Reinmarze. A Wędrowcy wiedzą wiele. To się nazywa: mądrość przebytych dróg, odwiedzonych miejsc. Więcej powiedzieć ci nie mogę. Powiem ci natomiast, kto ponosi winę za śmierć twego brata.

– Co? Ty coś wiesz? Mów!

– Nie teraz, muszę rzecz jeszcze przemyśleć. Słuchałem twej opowieści. I mam pewne podejrzenia.

– Mówże, na Boga!

– Tajemnica śmierci twego brata tkwi w owym nadpalonym dokumencie, tym, który wyciągnąłeś z ognia. Postaraj się przypomnieć sobie, co tam było, fragmenty zdań, słowa, litery, cokolwiek. Odcyfruj dokument, a ja wskażę ci winnego. Potraktuj to jako przysługę.

– A dlaczego to wyświadczasz mi przysługi? I czego oczekujesz w zamian?

– Byś się odwdzięczył. Wpływając na Szarleja.

– W jakim względzie?

– Aby odwrócić to, co się stało, abym mógł powrócić do mojej własnej postaci i mojego własnego świata, trzeba powtórzyć, w miarę dokładnie, cały egzorcyzm. Całą procedurę…

Przerwało im dobiegające z zarośli dzikie wycie wilka. I makabryczny wrzask demeryta.

Obaj natychmiast rzucili się biegiem, mimo swej tuszy Samson nie dał się wiele wyprzedzić. Wpadli w mroczny gąszcz, kierując się krzykiem i trzaskiem łamanych gałęzi. A potem zobaczyli.

Szarlej zmagał się z potworem.

Ogromny, człekopodobny, ale porośnięty czarną sierścią dziwostwór musiał zaatakować niespodziewanie, od tyłu, od razu chwytając Szarleja w straszliwy nelson kosmatych i szponiastych łap. Mając kark przygięty tak, że podbródek wbijał się w pierś, demeryt nie krzyczał już, charczał tylko, usiłując odsunąć głowę z zasięgu zębatej i ociekającej śliną paszczęki. Walczył, ale bezkutecznie – monstrum trzymało go chwytem modliszki, skutecznie unieruchamiając jedno ramię i mocno ograniczając drugie. Mimo tego Szarlej zwijał się jak łasica i na oślep tłukł łokciem w wilczy pysk, próbował też wierzgać i zadawać kopniaki, ale próby te udaremniały opuszczone poniżej kolan spodnie.

Reynevan stał jak słup, sparaliżowany grozą i niezdecydowaniem. Natomiast Samson ruszył do boju bez wahania.

Olbrzym, jak się ponownie okazało, umiał poruszać się z szybkością pytona i gracją tygrysa. W trzech skokach był przy walczących, precyzyjnie, acz potężnie zdzielił potwora kułakiem prosto w wilczą mordę, zaskoczonego ucapił za kosmate uszy, oderwał od Szarleja, zakręcił, zakręconego kopnął, posyłając na pień sosny, w który stwór wyrżnął łbem z głuchym stukiem, tak że aż sypnęło się igliwie. Od podobnego uderzenia czaszka człowieka pękłaby jak jaje, ale wilkołek zerwał się natychmiast, zawył wilczo i rzucił na Samsona. Nie atakował, jak należało oczekiwać, otwartą paszczą i kłami, lecz zasypał olbrzyma gradem błyskawicznych, umykających oku ciosów i kopniaków. Samson parował i odbijał wszystkie, niewiarygodnie wręcz przy swej staturze szybki i zwrotny.

– Bije się… – wystękał Szarlej, którego Reynevan próbował podnieść. – Bije się… jak dominikanin.

Odbiwszy serię ciosów i wypatrzywszy stosowny moment, Samson przeszedł do kontrataku. Wilkołek zawył, trafiony prosto w nos, zakolebał się, kopnięty w kolano, uderzony w pierś poleciał na pień sosny. Stuknęło głucho, ale i tym razem czerep wytrzymał. Potwór zaryczał i skoczył, pochyliwszy łeb jak szarżujący byk, zamierzając obalić olbrzyma samym rozpędem. Próba nie powiodła się, Samson ani drgnął pod naporem, oplótł wilkołka ramionami, stali tak, iście Tezeusz i Minotaur, stękając, pchając się i orząc stopami ściółkę. Wreszcie przemógł Samson. Odrzucił potwora i zdzielił go pięścią – a jego pięść była jak taran. Stuknęło głucho – bo sosna nadal stała tam, gdzie wprzódy. Teraz Samson nie dał potworowi czasu na atak. Doskoczył, wymierzając kilka potężnych, precyzyjnych ciosów, po których wilkołek znalazł się na czworakach. A Samson znalazł się z tyłu za nim. Zad stwora, nieowłosiony i czerwony, stanowił wyborny cel, nie można było chybić, a buty nosił Samson ciężkie. Kopnięty wilkołek zakwiczał i poleciał, już po raz czwarty waląc łbem w pień nieszczęsnej sosny. Samson pozwolił mu się unieść tylko na tyle, by zad znowu utworzył cel. I kopnął raz jeszcze, wkładając w kopniak jeszcze więcej impetu. Wilkołek skoziołkował z pochyłości, z pluskiem wpadł do rzeczki, wydarł z niej jak jeleń, przechlupotał przez bagnisko, z trzaskiem przedarł się przez łozę i zemknął w bór. Zawył tylko raz, z oddali. Żałośnie raczej.

Szarlej wstał. Był blady. Trzęsły mu się ręce i dygotały łydki. Ale opanował się szybko. Klął tylko cicho, trąc i masując kark.

Zbliżył się Samson.

– Cały jesteś? – spytał. – Nienaruszony?

– Podstępem mnie skurwysyn wziął – usprawiedliwił się demeryt. – Od tylca zaszedł… Żeber mi ciut nadwyrężył… Ale i tak dałbym mu radę. Gdyby nie te spodnie… Poradziłbym sobie…

Zreflektował się pod znaczącymi spojrzeniami.

– Kiepsko ze mną było – przyznał. – Karku mało mi nie złamał… Dzięki za pomoc, kumotrze. Uratowałeś mnie. Mogłem, co tu gadać, jak nic stracić życie.

– Życie jak życie – przerwał Samson – ale tyłka całego byś nie uniósł. Tu tego lykantropa znają, cała okolica go zna. Jako człowiek też miał upodobania do perwersji, w wilczej postaci mu to zostało. Teraz czyha na takich, co ściągną spodnie i odsłonią słabiznę. Zwykł, paskudnik, od tyłu capnąć, unieruchomić… A potem… Sam rozumiesz.

Szarlej rozumiał niezawodnie, bo wzdrygnął się zauważalnie. A potem uśmiechnął i wyciągnął do olbrzyma prawicę.

Miesiąc w pełni świecił urocznie, płynąca dnem kotlinki rzeczka lśniła w jego blasku jak merkuriusz w tyglu alchemika. Ognisko strzelało płomieniami, sypało iskrami, potrzaskiwały polana i smolne gałęzie.

Szarlej nie uronił ni jednej drwiny, ni jednego słowa dezaprobaty – ograniczył się do kręcenia głową i paru westchnień, którymi kilka razy unaocznił swą rezerwę dla przedsięwzięcia. Ale udziału w przedsięwzięciu nie odmówił. Reynevan wziął udział z entuzjazmem. I optymizmem. Przedwczesnym.

Na prośbę dziwnego olbrzyma powtórzyli cały rytuał egzorcyzmu od benedyktynów, według Samsona nie było bowiem wykluczone, że tym sposobem dojdzie do ponownej przesiadki, to znaczy: on wróci do swego bytu, a klasztorny kretyn z powrotem do swego wielkiego ciała. Powtórzyli więc egzorcyzm, starając się nie pomijać niczego. Ani cytatów z Ewangelii, ani z modlitwy do Michała Archanioła, ani z Picatrixa, przełożonego przez uczonego króla Leonu i Kastylii. Ani z Izydora z Sewilli, ani z Cezarego z Heisterbachu. Ani z Rąbana Maura, ani z Michała Psellosa.

Nie zapomnieli o powtórzeniu zaklinań – tych na Acharona, Eheya i Homusa, i tych na Phalega, Oga, Pophiela i straszliwego Semaphora. Spróbowali wszystkiego, nie pomijając ani,„jobsa, hopsa”, ani „hax, pax, max”, ani „hau-hau-hau”. Reynevan z ogromnym wysiłkiem przypomniał sobie nawet i powtórzył arabskie – czy też pseudoarabskie – sentencje zaczerpnięte z Averroesa, Avicenny i Abu Bekra Mohameda ibn Zakariaha al-Raziego, znanego w świecie zachodnim jako Razes.

Wszystko na nic.

Nie dało się odczuć żadnego drgnięcia i poruszenia Mocy. Nic się nie stało i nic nie zaszło, jeśli nie liczyć dobiegających z lasu skrzeków ptaków i parskania koni, spłoszonych wrzaskami egzorcystów. W szczególności, dziwny przybysz w dalszym ciągu był Samsonem, waligórą od benedyktynów. Jeśli nawet przyjąć, że względem niewidzialnych światów, paralelnych bytów i kosmosów nie mylili się Duns Scotus, Raban Maur oraz Mojżesz z Leonu wraz z resztą kabalistów, do ponownej przesiadki doprowadzić się nie udało. O dziwo, najmniej rozczarowanym wydawał się najbardziej zainteresowany.

– Potwierdza się – mówił – teza, że w zaklęciach magicznych znaczenie słów i w ogóle dźwięków jest znikome. Decydująca jest predyspozycja duchowa, determinacja, wysiłek woli. Wydaje mi się…

Urwał, jak gdyby czekał na pytania albo komentarz. Nie doczekał się.

– Nie mam innego wyjścia – dokończył – jak się was trzymać. Będę musiał wam towarzyszyć. Licząc, ze kiedyś powtórzy się to, co któremuś z was – lub obu wam – udało się przypadkowo osiągnąć w klasztornej kaplicy.

Reynevan niespokojnie spojrzał na Szarleja, ale demeryt milczał. Milczał długo, poprawiając okład z liści babki, który Reynevan przyłożył mu na podrapany i pokąsany kark.