– Ręczę.
Przez chwilę mierzyli się kłującymi spojrzeniami. Znajdę obu, myślał inkwizytor. I to szybciej, niż przypuszczasz. Moja w tym głowa. A moja, myślał Pomurnik, w tym, byś nie znalazł ich żywymi.
Żegnam, panie von Grellenort. Bóg z wami. Amen, wasza wielebność.
Aptekarz Zachariasz Voigt stękał i jęczał. W celi ratuszowego karceru rzucono go w kąt, w dołek, w którym zbierała się cała ściekająca z murów wilgoć. Słoma była tu zgniła i mokra. Aptekarz nie mógł jednak zmienić miejsca, nawet pozycję zmieniał nieznacznie i z ledwością – miał poprzetrącane łokcie, powyciągane stawy barkowe, połamane golenie, pogruchotane palce rąk, do tego rwące jątrzącym bólem oparzeliny na bokach i stopach. Leżał więc na wznak, stękał, jęczał, mrugał pokrytymi zakrzepłą krwią powiekami. I majaczył.
Wprost ze ściany, wprost z pokrytego liszajem pleśni muru, wprost, wydawało się, ze szczelin między cegłami wyszedł ptak. I natychmiast przeobraził się w czarnowłosego i czarno odzianego człowieka. To znaczy, w człekokształtną postać. Zachariasz Voigt wiedział bowiem dobrze, ze to nie był człowiek.
– O panie mój… – zastękał, wijąc się na słomie. – O, książę ciemności… Mistrzu ukochany… Przybyłeś! Nie porzuciłeś w potrzebie wiernego twego sługi…
– Muszę cię rozczarować – powiedział czarnowłosy, schylając się nad nim. – Nie jestem diabłem. Ani wysłannikiem diabła. Diabeł losem jednostek przejmuje się mało.
Zachariasz Voigt otworzył usta jak do krzyku, ale zdołał tylko zaskrzeczeć. Czarnowłosy chwycił go za skronie.
– Miejsce ukrycia traktatów i grymuarów – powiedział. – Przykro mi, ale muszę je z ciebie wydobyć. Ty nie będziesz już miał z ksiąg żadnego pożytku. A mnie bardzo się przydadzą. Przy okazji ocalę cię od dalszych tortur i ognia stosu. Nie dziękuj.
– Jeśliś nie diabłem… – oczy tracącego władzę nad sobą czarownika rozwarły się w zgrozie. – Tedy przybywasz… Od tego drugiego? O Boże…
– Znowu cię rozczaruję – uśmiechnął się Pomurnik. – Ten losem jednostek przejmuje się jeszcze mniej.
Rozdział piętnasty
w którym okazuje się, że choć pojęcia „opłacalna sztuka” i „artystyczny geszeft” wcale nie muszą oznaczać contradictio in adiecto, to jednak w dziedzinie kultury nawet epokowe wynalazki nie tak łatwo znajdują sponsorów.
Jak każde większe miasto na Śląsku, Świdnica karą grzywny groziła każdemu, kto poważyłby się wyrzucać na ulicę śmieci bądź nieczystości. Nie wyglądało jednak na to, by zakaz ten egzekwowano przesadnie surowo, wręcz przeciwnie, widać było, ze nikt nic sobie z tego zakazu nie robi. Krótka, acz obfita poranna ulewa podmoczyła uliczki grodu, a kopyta koni i wołów szybko zmiesiły je w gówniano-błotnisto-słomianą topiel. Z topieli, niczym zaklęte wyspy z oceanu, wyrastały stosy odpadków, bogato udekorowane przeróżnymi, niekiedy bardzo widowiskowymi egzemplarzami padliny. Po co gęstszym gnoju człapały gęsi, po co rzadszym pływały kaczki. Ludzie z trudem poruszali się po trotuarach z desek i dranic, co i rusz z nich spadając. Choć wilkierze magistratu groziły grzywną również za puszczanie samopas inwentarza, ulicami w obu kierunkach biegały kwiczące wieprze. Wieprze sprawiały wrażenie oszalałych, kłusowały na oślep na wzór swych biblijnych praszczurów z Gadary, potrącając pieszych i płosząc konie.
Minęli uliczkę Tkaczy, potem huczącą młotkami Bednarską, wreszcie Wysoką, za którą już był rynek. Reynevana korciło, by zajrzeć do pobliskiej a słynnej apteki „Pod Złotym Lindwurmem”, znał bowiem dobrze aptekarza, pana Krzysztofa Eschenloera, u którego studiował kiedyś podstawy alchemii i białej magii. Porzucił jednak zamiar, ostatnie trzy tygodnie sporo nauczyły go o zasadach konspiracji. Nadto Szarlej ponaglał. Nie zwolnił kroku nawet obok żadnej z piwnic, w których nalewano świdnickie marcowe, piwo o światowej renomie. Przeszli szybko – na ile pozwalał ścisk – targ warzywny w podcieniach na wprost ratusza, powędrowali ciasną od wozów uliczką Kraszewicką.
Weszli za Szarlejem pod niskie kamienne sklepienie, w ciemny tunel bramy, w której śmierdziało tak, jak gdyby już z dawien dawna szczały tu starożytne plemiona Ślężan i Dziadoszan. Z bramy wyszli na podwórze. Ciasna przestrzeń zagracona była wszelakim śmieciem i złomem, a kotów było tu tyle, że nie powstydziłby się chram bogini Bastet w egipskim Bubastis.
Koniec podwórza otoczony był podkową krużganka, obok wiodących nań stromych schodów stała drewniana podobizna, nosząca nikłe i pochodzące sprzed wieków ślady farby i pozłotki.
– Jakiś święty?
– Łukasz Ewangelista – objaśnił Szarlej, wstępując na skrzypiące schody. – Patron artystów malarzy.
– A po co myśmy tu przyszli, do owych artystów malarzy?
– Po różny ekwipunek.
– Strata czasu – orzekł niecierpliwy i tęskniący do swej lubej Reynevan. – Tracimy czas! Jaki ekwipunek? Nie rozumiem…
– Dla ciebie – przerwał Szarlej – znajdziemy nowe onuce. Wierz mi, są ci pilnie potrzebne. A i my odetchniemy, gdy pozbędziesz się starych.
Wylegujące się na stopniach koty ustępowały niechętnie. Szarlej zakołatal, masywne drzwi otwarły się i stanął w nich niski, chuderlawy i rozczochrany jegomość z sinym nosem, w chałacie upstrzonym feerią różnobarwnych plam.
– Mistrz Justus Schottel jest nieobecny – oznajmił, śmiesznie mrużąc powieki. – Zajdźcie później, dobrzy… Dla Boga! Oczom nie wierzę! Czcigodny pan…
– Szarlej – uprzedził szybko demeryt. – Nie każcież mi stać na progu, panie Unger.
– A jakże, a jakże… Proszę, proszę…
Wewnątrz mocno pachniało farbą, lnianym olejem i żywicą, wrzała wytężona praca. Kilku młodzików w zatłuszczonych i uczernionych fartuchach uwijało się obok dwóch dziwacznych maszyn. Maszyny zaopatrzone były w kołowroty i przypominały prasy. I faktycznie były to prasy. Na oczach Reynevana spod przyciskanego drewnianą śrubą tłoczydła wyciągnięto kartę papieru, na której widniała Madonna z Dzieciątkiem.
– Ciekawe.
– Hę? – sinonosy pan Unger oderwał wzrok od Samsona Miodka. – Co powiadacie, młody panie?
– Że to ciekawe.
– To bardziej – Szarlej uniósł arkusz wyjęty spod drugiej maszyny. Na arkuszu widniało kilka równo ułożonych prostokątów. Były to karty do pikiety, asy, wyżniki i niżniki, nowoczesne, według wzoru francuskiego, w kolorach pigue i trefle.
– Pełną talię – pochwalił się Unger – znaczy, trzydzieści sześć kart, robimy w cztery dni.
– W Lipsku – odrzekł Szarlej – robią w dwa.
– Ale seryjną tandetę! – uniósł się honorem sinonosy. – Z byle jakich drzeworytów, byle jak malowane, krzywo cięte. Nasze, spójrzcie jeno, jak wyraźne w rysunku, gdy się pokoloruje, arcydzieło będzie. Tedy w nasze grają na zamkach i dworach, ba, w katedrach i kolegiatach, a w te lipskie ino łapserdaki rżną po szynkach i bordelach…
– Dobrze, dobrze. Ile bierzecie za talię?
– Półtorej kopy groszy, jeśli loco pracownia. Jeśli franco klient, dochodzi transport.
– Prowadźcie do indergmaszku, panie Szymonie. Tam na mistrza Schottela zaczekam.
W drugiej izbie, przez którą przechodzili, było ciszej i spokojniej. Przy sztalugach siedziało tu trzech artystów. Byli tak pochłonięci pracą, że nawet nie odwrócili głów.
Na desce pierwszego artysty był tylko grunt i szkic, nie dało się więc odgadnąć, co malowidło będzie wyobrażać. Dzieło drugiego malarza było znacznie bardziej zaawansowane, widniała na nim Salome z głową Jana Chrzciciela na tacy. Salome miała na sobie odzienie powłóczyste i zupełnie przejrzyste, artysta zadbał o to, by widoczne były szczegóły. Samson Miodek parsknął z cicha, Reynevan westchnął. Spojrzał na trzecią deskę. I westchnął jeszcze głośniej.
Obraz był zupełnie niemal gotowy i przedstawiał świętego Sebastiana. Sebastian z obrazu różnił się jednak dość zasadniczo od zwykłych wyobrażeń męczennika. Owszem, nadal stał u pala, nadal z natchnionym uśmiechem mimo licznych strzał wbitych w brzuch i tors efeba. I tu podobieństwa się kończyły. Ten Sebastian był bowiem całkowicie goły. Stał sobie z przyrodzeniem grubaśnym i zwisającym tak okazale, że widok ten każdego mężczyznę musiał przyprawić o zakłopotanie.
– Specjalne zamówienie – wyjaśnił Szymon Unger. – Dla klasztoru cysterek w Trzebnicy. Pozwólcie, panowie, do indergmaszku.
Od strony pobliskiej ulicy Kotlarskiej dolatywał dziki brzęk i łoskot.
– Ci – wskazał ruchem głowy Szarlej, od jakiegoś czasu zajęty pisaniem czegoś na karcie papieru. – Ci snadź mają sporo zamówień. Kręci się interes w kociołkowej branży. A jak u was, drogi panie Szymonie?
– Zastój – odrzekł dość ponuro Unger. – Zamówienia to i nie powiem, są. Ale co z tego? Kiedy nie ma jak towaru rozwozić? Ćwierci mili nie ujedziesz, a już cię zatrzymują, skąd, pry, dokąd, pytają, w jakiej sprawie, po sepetach i jukach grzebią…