Выбрать главу

– Kto? Inkwizycja? Czy Kolditz?

– Jedni i drudzy. Księża inkwizytorzy u dominikanów, o rzut burakiem stąd, rezydują. A w pana starostę Kolditza jakby diabeł wstąpił. A to wszystko przez to, że naraz złapali paru czeskich emisariuszy z kacerskimi pismami i manifestami. Ci, jak ich na ratuszu mistrz małodobry przypiekł, wyznali, z kim się znosili, kto im dopomagał. U nas, a takoż w Jaworze, w Rychbachu, po wsiach nawet, w Kleczkowie, we Wirach… Tylko tu, w Świdnicy, ośmiu na stosach spłonęło na błoniu przed Dolną Bramą. Ale prawdziwa bieda to się zaczęła tydzień temu, gdy w dniu Bartłomieja apostoła, w samo południe, na wrocławskim gościńcu, zamordował ktosik bogatego kupca, pana Mikołaja Neumarkta. Dziwna, oj dziwna to była sprawa…

– Dziwna? – zainteresował się nagle Reynevan. – Czemu?

– A bo to, młody panie, nikt wyrozumieć nie mógł, kto i dlaczego pana Neumarkta ubił. Jedni gadali, pry, rycerze rabusie, choćby taki Hayn von Czirne albo Buko Krossig. Drudzy zasię mówili, że to Kunz Aulock, też zbir nielichy. Aulock, gadają, jakiegoś junaka, wywołańca, po całym Śląsku goni, bo ów junak czyjąś żonę zhańbił gwałtem i czarostwem. Inni mówią, że to musowo ten właśnie ścigany junak ubił. Jeszcze inni gadali, że mordercami są husyci, którym się pan Neumarkt czymsiś naraził. Jak tam było naprawdę, nie zgadniesz, ale pan starosta Kolditz się wściekł. Klął się, że zabójcę pana Neumarkta, gdy go złapie, żywcem ze skóry obłupi. A skutek taki, że nijak towar rozwozić, bo cięgiem kontrolują, jedni albo drudzy, jak nie Inkwizycja, to starostowi… Tak, tak…

– Tak, tak.

Reynevan, który od dłuższego czasu zabawiał się bazgraniem węglem po karcie, poderwał nagle głowę, szturchnął łokciem Samsona Miodka.

– Publicus super omnes – powiedział cicho, pokazując mu kartę. – Annis de sanctimonia. Positione hominis. Voluntas vitae.

– Słucham?

– Voluntas vitae. A może pofestas vitae? Staram się odtworzyć napis na nadpalonym papierze Peterlina. Na tym, który wyciągnąłem z ognia w Powojowicach. Zapomniałeś? Twierdziłeś, że to ważne. Miałem sobie przypomnieć, co tam było napisane. Więc sobie przypominam.

– Ach, prawda. Hmmm… Potestas vitae? Niestety. Z niczym mi się nie kojarzy.

– A mistrza Justusa – mówił do siebie Unger – jak nie ma, tak nie ma.

Jakby na wypowiedziane zaklęcie drzwi otwarły się i stanął w nich jegomość odziany w czarną, obszerną i podbitą futrem delię z bardzo szerokimi rękawami. Nie wyglądał na artystę. Wyglądał na burmistrza.

– Witaj, Justus.

– Na kości świętego Wolfganga! Pawle? To ty? Na swobodzie?

– Jak widzisz. A zwę się teraz Szarlejem.

– Szarlej, hmm… A twoi… Hmm… kompanioni?

– Oni też na swobodzie.

Mistrz Schottel pogłaskał kota, który, zjawiwszy się nie wiedzieć skąd, ocierał mu się o łydki. Potem siadł za stołem, splótł dłonie na brzuchu. Przyjrzał się bacznie Reynevanowi, długo, bardzo długo nie odrywał wzroku od Samsona Miodka.

– Przyjechałeś po pieniądze – odgadł wreszcie ponuro. – Muszę cię uprzedzić…

– Że interesy idą źle – uciął bezceremonialnie Szarlej. – Wiem. Słyszałem. Tu jest lista. Spisałem, znudzony czekaniem na ciebie. Wszystko, co na niej figuruje, muszę mieć jutro.

Kot wskoczył Schottelowi na kolana, drzeworytnik pogłaskał go w zamyśleniu. Czytał długo. Wreszcie podniósł wzrok.

– Pojutrze. Wszak jutro niedziela.

– Racja, zapomniałem – kiwnął głową Szarlej. – Cóż, uczcimy i my dzień święty. Nie wiem, kiedy ponownie do Świdnicy zawitam grzechem więc byłoby paru chłodnych piwnic nie odwiedzić, nie sprawdzić, jak się tegoroczne marcowe udało. Ale pojutrze, maestro, to pojutrze. Poniedziałek, ni dnia dłużej. Pojmujesz?

Mistrz Schotte kiwnięciem zapewnił, że tak.

– Nie pytam cię – podjął po chwili Szarlej – o stan mojego rachunku, bo spółki rozwiązywać ani udziału wycofywać nie zamierzam. Upewnij mnie jednak, że o spółkę dbasz. Że nie lekceważysz danych ci niegdyś dobrych rad. Ani idei, które dla spółki mogą być intratne. Wiesz, o czym mówię?

– Wiem – Juitus Schottel wygrzebał z kalety duży klucz. – I zaraz cię upewnię, że twe pomysły i rady biorę sobie do serca. Firnie Szymonie, proszę wyjąć ze skrzyni i przynieść próbę ksylografów. Tych z serii biblijnej.

Unger sprawił się szybko.

– Proszę – Schottel rozrzucił arkusze na stole. – Wszystko moja własn ręka, nie dawałem uczniom. Niektóre gotowe pod tłoczy, nad niektórymi jeszcze pracuję. Wierzę, że twój pomsł był dobry. Że ludzie to kupią. Naszą serię biblijną. Proszę, proszę, oceń. Oceńcie, panowie.

Wszyscy pochylili się nad stołem.

– Co to… – Reynevan, czerwony, wskazał jeden z arkuszy, przedstawiający nagą parę w absolutnie niedwuznacznej pozycji asytuacji. – Co to jest?

– Adam i Ewa. Przecież widać. To, o co Ewa się opiera, to wszak Drzewo Zakazane.

– Aha.

– Tutaj zaś, proszę spojrzeć – demonstrował dalej snycerz, pełen dumy ze swych dzieł – Mojżesz i Hagar. Tutaj Samson i Dalila. A tutaj Amnon i Tamar. Wcale ładnie mi się to udało, nieprawdaż? Tu zaś…

– Na mą duszę… Co to ma być? Ta plątanina?

– Jakub, Lea Rachela.

– A to… – zająknął się Reynevan, czując, że krew lada moment tryśnie mu z jagód. – Co to… To…

– Dawid i Jonatan – wyjaśnił niefrasobliwie Justus Schottel. – Ale to muszę jeszcze poprawić. Przerobić…

– Przerób – przerwał dość zimno Szarlej – na Dawida i Batszebę. Bo brakuje tu, cholera, tylko Balaama i oślicy. Powściągnij nieco wyobraźnię, Justus. Jej nadmiar szkodzi, podobnie jak nadmiar soli w zupie. A to źle robi interesom.

– Generalnie jednak – dodał, by udobruchać obrażonego nieco artystę – bene, bene, benissime, maestro. Powiem krótko: lepiej, niż oczekiwałem.

Justus Schottel pojaśniał, jak każdy artysta próżny i łasy na pochwały.

– Widzisz więc, Szarleju, że gruszek w popiele nie zasypiam, że o firmę dbam. A to ci jeszcze powiem, żem bardzo ciekawe nawiązał kontakty, takie, które wielce korzystnymi dla spółki naszej mogą się okazać. Trzeba ci bowiem wiedzieć, żem „Pod wołem i jagnięciem” poznał niezwykłego młodego człowieka, zdolnego wynalazcę… Ach, po cóż opowiadać, sam zobaczysz i usłyszysz. Albowiem zaprosiłem go. Tylko go patrzeć. Zaręczam, gdy go poznasz…

– Nie poznam – przerwał Szarlej. – Nie chciałbym, by ów młody człowiek w ogóle mnie widział u ciebie. Ani mnie, ani moich towarzyszy.

– Rozumiem – zapewnił po chwili milczenia Schottel. – Znowu wdepnąłeś więc w jakieś gówno.

– Można to tak nazwać.

– Kryminalne czy polityczne?

– Zależy od punktu widzenia.

– Cóż – westchnął Schottel – takie czasy. Że nie chcesz, by cię tu widziano, rozumiem. W danym przypadku twe obiekcje są jednak nieuzasadnione. Młodzieniec, o którym mówię, to Niemiec, rodem z Moguncji, bakałarz uniwersytetu w Erfurcie. W Świdnicy jest przejazdem. Nikogo tu nie zna. I nie pozna, bo wkrótce wyjeżdża. Warto, Szarleju, warto się z nim zaznajomić, warto zastanowić się nad tym, co wynalazł. Niezwykły to, światły umysł, wizjoner, rzekłbym. Zaprawdę, vir mirabilis. Zobaczysz sam.

Głęboko i dźwięcznie rozległ się dzwon kościoła farnego, jego wezwanie do modlitwy na Anioł Pański podjęły dzwonnice wszystkich pozostałych czterech świdnickich świątyń. Dzwony ostatecznie zakończyły dzień pracy – zamilkły wreszcie nawet pracowite i hałaśliwe warsztaty z ulicy Kotlarskiej.

Już dawno poszli do domów również artyści i czeladnicy z pracowni mistrza Justusa Schottela, toteż gdy wreszcie zjawił się zapowiadany gość, ów wart poznania światły umysł i wizjoner, w izbie z tłoczniami powitali go tylko sam mistrz, Szymon Unger, Szarlej, Reynevan i Samson Miodek.

Gość był rzeczywiście człowiekiem młodym, rówieśnikiem Reynevana. Szkolarz wnet poznał też szkolarza – podczas powitania gość miał dla Reynevana ukłon nieco mniej formalny, a uśmiech nieco bardziej szczery.

Przybysz nosił wysokie kurdybanowe buty, miękki aksamitny beret i krótki płaszcz na skórzanym kubraku zapinanym na liczne mosiężne klamry. Na ramieniu niósł wielką podróżną torbę. W sumie wyglądał bardziej na truwera wagabundę niż na szkolarza – jedynym, co wskazywało na akademickie związki, był szeroki sztylet norymberski, broń popularna we wszystkich uczelniach Europy, tak wśród studentów, jak i pracowników naukowych.

– Jestem – zaczął przybysz, nie czekając, aż przedstawi go Schottel – bakałarzem akademii erfurckiej, zwę się Jan Gensfleisch von Sulgeloch zum Gutenberg. Wiem, że to trochę przydługie, dlatego zwykle skracam do samego Gutenberg. Jan Gutenberg.

– Chwali się – odrzekł Szarlej. – A że i ja jestem zwolennikiem skracania rzeczy niepotrzebnie długich, przejdźmy nie mieszkając do sedna. Czego dotyczy wasz wynalazek, panie Janie Gutenberg?