– Druku. Dokładniej, drukowania tekstów.
Szarlej od niechcenia przerzucił leżące na ławie ksylografy, wyjął i pokazał jeden, na którym pod symbolem Trójcy Świętej widniał napis: BENEDICITE POPULI DEO NOSTRO.
– Wiem… – poczerwieniał lekko Gutenberg. – Wiem, panie, co dajecie do zrozumienia. Raczcie aliści zauważyć, że celem umieszczenia tekstu na waszym ksylografie, celem sporządzenia tego napisu, niezbyt długiego, przyznacie, snycerz musiał żmudnie rżnąć w drewnie ze dwa dni. A gdyby się pomylił nawet w jednej literze, cała praca na nic, musiałby zaczynać od nowa. A gdyby przyszło mu sporządzić drzeworyt dla, weźmy, całego psalmu sześćdziesiątego piątego, jak długo musiałby pracować? A gdyby chciał wydrukować wszystkie psalmy? A całą Biblię? Jak długo…
– Wieczność, ani chybi – przerwał Szarlej. – Waszmości zaś wynalazek, jak mniemam, likwiduje minusy pracy w drewnie?
– W znacznej mierze.
– Ciekawym.
– Jeśli pozwolicie, zademonstruję.
– Pozwolę.
Jan Gensfleisch von Sulgeloch zum Gutenberg otworzył swą torbę, wysypał zawartość na stół. I jął demonstrować, opisując swe czynności słowami.
– Wykonałem – mówił i pokazywał – z twardego metalu klocki z poszczególnymi literami. Litery na klocku są, jak widzicie, wyrżnięte wypukło, więc nazwałem to patrycą. Odbiwszy taką patrycę w miękkiej miedzi, otrzymałem…
– Matrycę – odgadł Szarlej. – To oczywiste. Wypukłe pasuje do wklęsłego jak tata do mamy. Słucham dalej, panie von Gutenberg.
– We wklęsłych matrycach – pokazywał bakałarz – mogę sztuką giserską wykonać odlewy, tyle, ile zechcę mieć buksztab, czyli czcionek. O, takich, proszę spojrzeć. Czcionki, których klocki idealnie do siebie przystają, układam… we właściwym porządku… na tej oto ramce… Ramka jest mała, dla celów demonstracyjnych, ale normalnie, zechcą panowie spojrzeć, jest ona wielkości stronicy przyszłej księgi. Jak widzicie, ustalam sobie długość wierszy. Wkładam kliny celem ustawienia równych marginesów. Ściskam ramkę żelazną obejmą, żeby mi się to wszystko nie rozpieprzyło… Smaruję tuszem, tym samym, którego używacie wy… Można poprosić o pomoc, panie Unger? Kładę pod tłoczydło… Na to kartę papieru… Panie Unger, szruba… I proszę, gotowe.
Na karcie, równiutko pośrodku, wydrukowane wyraźnie i czysto, widniało:
IUBILATE DEO OMNIS TERRA PSALMUM DICITE NOMINI EUIS
– Psalm sześćdziesiąty piąty – klasnął w dłonie Justus Schottel. – Jak żywy!
– Jestem pod wrażeniem – przyznał Szarlej. – Pod dużym wrażeniem, panie Gutenberg. Byłbym pod jeszcze większym, gdyby nie fakt, że powinno być „dicite nomini eius”, nie zaś „euis”.
– Ha-ha! – bakałarz rozpromienił się jak żak, któremu udał się figiel. – Z rozmysłem to uczyniłem! Celowo popełniłem pomyłkę składacza, znaczy, błąd zecerski. By zademonstrować, popatrzcie jeno, z jaką łatwością można dokonać korekty. Błędnie wstawioną buksztabę wyjmuję oto… Wkładam na miejsce właściwe… Szruba, panie Unger… I oto tekst poprawny.
– Bravo – rzekł Samson Miodek. – Bravo, bravissimo. Rzeczywiście robi wrażenie.
Nie tylko Gutenberg, ale i Schottel oraz Unger otwarli usta. Jasnym było, że mniej zdziwiłoby ich, gdyby odezwał się kot, podwórkowa statua świętego Łukasza albo malowany Sebastian z wielkim fiutem.
– Pozory – wyjaśnił, chrząknąwszy, Szarlej – czasem mylą. Nie jesteście pierwsi.
– I pewnie nie ostatni – dodał Reynevan.
– Przepraszam – rozłożył ręce olbrzym. – Nie mogłem się oprzeć pokusie… Będąc, bądź co bądź, świadkiem wynalazku, który odmieni oblicze epoki.
– Ha! – rozpromienił się Gutenberg, jak każdy artysta rad z pochwały, choćby i wygłoszonej przez sięgającego głową powały osiłka o obliczu idioty. – Tak właśnie będzie! Nie inaczej! Bo wyobrazić raczyć sobie chciejcie, cni panowie, uczone księgi w dziesiątkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to dziś nie brzmiało, może i w setkach egzemplarzy! Bez uciążliwego i wieki trwającego przepisywania! Mądrość ludzkości wydrukowana i dostępna! Tak, tak! A jeśli wy, cni panowie, mój wynalazek poprzecie, to ręczę wam, że to właśnie wasz gród, prześwietna Świdnica, po wsze czasy słynąć będzie jako miejsce, w którym zapłonął kaganek oświaty. Jako miejsce, z którego na świat cały rozeszła się światłość.
– Zaiste – przemówił po chwili Samson Miodek, swym łagodnym i spokojnym głosem. – Widzę to oczyma duszy mojej. Masowa produkcja papieru, gęsto pokrytego literami. Każdy papier w setkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to nie zabrzmiało, może i w tysiącach egzemplarzy. Wszystko po wielokroć powielone i szeroko dostępne. Łgarstwa, brednie, oszczerstwa, paszkwile, donosy, czarna propaganda i schlebiająca motłochowi demagogia. Każda podłość nobilitowana, każda nikczemność oficjalna, każde kłamstwo prawdą. Każde świństwo cnotą, każda zapluta ekstrema postępową rewolucją, każde tanie hasełko mądrością, każda tandeta wartością. Każde głupstwo uznane, każda głupota ukoronowana. Bo wszystko to wydrukowane. Stoi na papierze, więc ma moc, więc obowiązuje. Zacząć to będzie łatwo, panie Gutenberg. I rozruszać. A zatrzymać?
– Wątpię, by zaszła konieczność – wtrącił pozornie poważnie Szarlej. – Będąc większym od ciebie realistą, Samsonie, aż takiej popularności temu wynalazkowi nie wróżę. A nawet gdyby faktycznie poszło prorokowanym przez ciebie torem, to da się to, da się zatrzymać. Sposobem prostym jak dyszel. Najzwyczajniej w świecie stworzy się indeks ksiąg zakazanych.
Gutenberg, jeszcze niedawno promieniejący, przygasł. Tak bardzo, że Reynevanowi zrobiło się go żal.
– Nie wróżycie więc memu wynalazkowi przyszłości – stwierdził po chwili grobowo. – Z iście inkwizytorskim zapałem wyśledziwszy ciemne jego strony. I zupełnie jak inkwizytorzy lekceważąc jasne. Świetliste. Najświętsze. Wszak drukować można będzie, i tym samym szeroko propagować, Słowo Boże. Co na to odpowiecie?
– Odpowiemy – usta Szarlej a skrzywił drwiący uśmieszek – jak inkwizytorzy. Jak papież. Jak ojcowie soborowi. Cóż to, panie Gutenberg, nie wiecie, co w tym względzie orzekli ojcowie soborowi? Sacra pagina winna być przywilejem duchownych, tylko oni bowiem są zdolni ją zrozumieć. Wara od niej świeckim głąbom.
– Szydzicie.
Reynevan też tak myślał. Bo Szarlej, gdy gadał dalej, wcale nie skrywał ni szydliwego uśmiechu, ni drwiącego tonu.
– Świeckim, nawet tym wykazującym szczątkowy rozum, wystarczą kazania, lekcje, ewangelia niedzielna, wypisy, opowieści i moralitety. A ci całkiem ubodzy duchem niechaj poznają Pismo na jasełkach, miraklach, pasjach i drogach krzyżowych, śpiewając laudy i gapiąc się w kościołach na rzeźby i obrazy. A wy chcecie wydrukować i dać tej ciemnocie Pismo Święte? Może jeszcze w dodatku przetłumaczone z łaciny na język ludowy? Żeby każdy mógł je czytać i po swojemu interpretować? Chcielibyście, by do tego doszło?
– Wcale nie muszę chcieć – odrzekł spokojnie Gutenberg. – Bo do tego już doszło. Całkiem niedaleko stąd. W Czechach. I jakkolwiek się dalsze dzieje potoczą, nic nie zmieni już ani tego faktu, ani jego skutków. Czy chcemy tego, czy nie, stoimy w obliczu reform.
Zapadła cisza. Reynevanowi wydało się, że powiało zimnem. Od okna, od strony odległego o rzut burakiem klasztoru dominikanów, w którym rezydowała Inkwizycja.
– Kiedy Husa spalili w Konstancji – odważył się przerwać długie milczenie Unger – uleciała, mówią, z dymu i popiołu gołębica. Powiadają: omen. Nadejdzie prorok nowy…
– A bo to też i czasy takie – wybuchnął nagle Justus Schottel – że nic tylko wziąć, spisać jakieś tezy i przybić je, kurważ jego mać, na drzwiach jakiegoś kościoła. Psik, Luter, psik ze stołu, bezczelny kocie.
Znowu długo panowała cisza, w której rozlegało się pełne zadowolenia mruczenie kota Lutra. Ciszę przerwał Szarlej.
– Plunąwszy na dogmaty, doktryny i reformy – powiedział – stwierdzam, że jedno mi się podoba, jedna myśl cieszy mnie ogromnie. Jeśli waszmość swym wynalazkiem ksiąg nadrukujesz, to a nuż ludzie zaczną uczyć się czytać, wiedząc, że jest co czytać? Wszak nie tylko popyt rodzi podaż, lecz i vice versa. Na początku było wszak słowo, in principio erat verbum. Warunkiem jest oczywista, by słowo, czyli księga, była tańsza jeśli nie od talii kart, to od gąsiora wódki, jako że jest to kwestia wyboru. Reasumując: wie pan co, panie Janie Gutenberg? Pomijając jego minusy, po głębszym przemyśleniu dochodzę do wniosku, ze ten pański wynalazek może jednak być epokowy.
– Z ust mi to wyjąłeś, Szarleju – powiedział Samson Miodek. – Z ust mi to wyjąłeś.
– Tedy – twarz bakałarza pojaśniała znowu – zechcecie sponsorować…
– Nie – uciął Szarlej. – Nie zechcę. Epokowość epokowością, ale ja tu, panie Gutenberg, interes prowadzę.
Rozdział szesnasty
w którym Reynevan, szlachetny jak Perceval i równie głupi, rzuca się z odsieczą i staje w obronie. W efekcie cała kompania musi uciekać. Bardzo szybko.