Szarlej po raz kolejny dowiódł, że umie jeśli nie czytać w myślach, to bezbłędnie zgadywać na podstawie przesłanek. Widok Sterczów obudził, co prawda, w Reynevanie zrazu wściekłość i dziką żądzę zemsty, gotów był niemal natychmiast ruszyć tropem, doczekać nocy, zakraść się i podrzynać gardła uśpionym. Powstrzymywał go jednak nie tylko rozsądek, ale i paraliżujący strach. Kilka razy już budził się, zlany zimnym potem, ze snu, w którym pojmano go i wleczono do katowni w lochach Sterzendorfu, względem zaś zgromadzonych tam narzędzi sen był przerażająco dokładny. Gdy Reynevan przypominał sobie te narzędzia, robiło mu się na przemian zimno i gorąco. Teraz też ciarki pełzały mu po plecach, a serce stawało, ilekroć na skraju drogi wyrastały ciemne sylwetki, które dopiero po uważniejszym spojrzeniu okazywały się nie Sterczami, lecz jałowcami.
Sprawę pogorszyło jeszcze, gdy Szarlej i Samson zmienili temat rozmowy i jęli się rozważań z zakresu historii literatury.
– Gdy trubadur Gwilelm de Cabestaing – prawił Szarlej, wymownie zerkając na Reynevana – uwiódł żonę pana de Chateau-Roussillon, ów kazał zakatrupić poetę, wypatroszył go, serce kazał kucharzowi usmażyć i dał niewiernej małżonce do zjedzenia. Ta zaś rzuciła się z wieży.
– Tak przynajmniej mówi legenda – odpowiadał Samson Miodek z erudycją, która w zestawieniu z jego kretyńską gębą wprawiała w osłupienie. – Panom trubadurom nie zawsze można dawać wiarę, ich strofy o miłosnych sukcesach u zamężnych dam częściej oddają chęci i marzenia, rzadziej zdarzenia rzeczywiste. Przykładem choćby Marcabru, którego, pomimo nachalnych sugestii, zdecydowanie nic nie łączyło z Eleonorą Akwitańską. Wyolbrzymione są też, moim zdaniem, romanse Bernarta de Ventadorn z panią Alaiz de Montpellier i Raula de Coucy z panią Gabrielą de Fayel. Wątpliwości budzi też Tybald z Szampanii, gdy przechwala się względami Blanki Kastylijskiej. A także Arnold de Mareil, według własnych słów kochanek Adalazji z Beziers, faworyty króla Aragonii.
– Tu może być – godził się Szarlej – że trubadur konfabulował, bo skończyło się na przepędzeniu z dworu, byłoby w poezji ziarno prawdy, rzecz mogłaby mieć smutniejszy finał. Albo gdyby król był bardziej krewki. Jak choćby pan de Saint-Gilles. Ten za dwuznaczną kanconę do swej żony kazał trubadurowi Piotrowi de Vidal uciąć język.
– Według legendy.
– A trubadur Giraut de Corbeilh, zrzucony z murów Carcassonne, to też legenda? A Gaucelm de Pons, otruty za przyczyną jakiejś pięknej mężatki? Mów co chcesz, Samsonie, ale daleko nie każdy rogacz był takim błaznem jak markiz Montferrat, który znalazłszy w ogrodzie swą żonę, śpiącą w objęciach trubadura Raimbauta de Vaqueyras, nakrył oboje płaszczem, by nie przemarzli.
– To była jego siostra, nie żona. Ale reszta się zgadza.
– A co spotkało Daniela Carreta za przyprawienie rogów baronowi de Faux? Baron zabił go rękami wynajętych zbirów, kazał sporządzić sobie puchar z jego czaszki i teraz pija z niego.
– Wszystko prawda – kiwnął głową Samson Miodek. – Oprócz tego, że nie był to baron, lecz hrabia. I nie zabił, lecz uwięził poetę. I sporządził nie puchar, lecz ozdobny woreczek. Na sygnet i drobne pieniądze.
– Wo… – zachłysnął się Reynevan. – Woreczek?
– Woreczek.
– Cóżeś to nagle tak posiniał, Reinmarze? – udał troskę Szarlej. – Cóżeś to, niezdrów może? Wszak zawsześ twierdził, że wielka miłość żąda poświęceń. Mówi się wybrance: wolę cię niźli królestwo, niźli sceptr, niźli zdrowie, niźli długi wiek i życie… A woreczek? Woreczek to drobiazg.
Z niedalekiego kościółka – jak twierdził Szarlej, ze wsi o nazwie Lutomia – dobiegł akurat dźwięk dzwonu, gdy jadący na czele Reynevan zatrzymał się, uniósł rękę.
– Słyszycie?
Byli na rozstaju, przy krzywym krzyżu i figurze, rozmytej przez deszcze w bezkształtny bałwan.
– To waganci – stwierdził Szarlej. – Śpiewają.
Reynevan pokręcił głową. Dobiegające z ginącego w lesie wąwozu dźwięki niczym nie przypominały ani Tempus est iocundum, ani Amor tenet omnia, ani In taberna guando sumus, ani żadnej z innych popularnych goliardzkich pieśni. Głosy, które słyszał, niczym nie przypominały głosów wagantów, którzy wyprzedzili ich niedawno. Przypominały raczej…
Zmacał dłonią rękojeść korda, kolejnego z otrzymanych w Świdnicy podarunków. A potem pochylił się w siodle i popędził konia. W kłus. A potem w cwał.
– Dokąd? – ryknął za nim Szarlej. – Stój! Stój, do diabła! Wpakujesz nas w kłopoty, głupcze!
Reynevan nie słuchał. Wjeżdżał w jar. A za jarem, na polanie, wrzała bitwa. Stał tam zaprzęg, dwa przysadziste konie i furgon nakryty czarnym smołowanym płótnem. Obok furgonu jakichś dziesięciu pieszych w brygantynach, kolczych kapturach i kapalinach, uzbrojonych w broń drzewcową, atakowało dwóch rycerzy. Zajadle jak psy. Rycerze bronili się. Zajadle. Jak osaczone dziki.
Jeden rycerz, konny, był w pełnej zbroi płytowej, zakuty w blachy od stóp do głów, znaczy, od kopuły salady po szpiczaste sabatony. Ostrza sulic i glewi odskakiwały od napierśnika, dzwoniły na taszkach i bejgwantach, nie dawały wrazić się w szczeliny. Nie mogąc dobrać się do jeźdźca, napastnicy wyżywali się na koniu. Nie dźgali, starali się nie kaleczyć – w końcu koń kosztował grube pieniądze – ale tłukli drzewcami, co się zmieści, licząc, że szalejące zwierzę zwali rycerza. Koń faktycznie szalał, trząsł łbem, chrapał i gryzł ociekające pianą kiełzno. Szkolony snadź w tym sposobie walki wierzgał przy tym i kopał, utrudniając dostęp do siebie i swego pana. Rycerz jednak kolebał się w siodle tak energicznie, że aż dziw brał, że się w nim utrzymuje.
Drugiego z rycerzy, również w pełnej płycie, z siodła bowiem zsadzić się pieszym udało – teraz bronił się zaciekle, przyparty do czarnego furgonu. Nie miał hełmu, spod odrzuconego kaptura powiewały długie, jasne, okrwawione włosy, spod podobnie jasnych wąsów błyskały zęby. Atakujących go przepędzał ciosami trzymanego oburącz szarszuna, który, lubo długi i ciężki, śmigał w dłoniach rycerza niby jakiś ozdobny dworski mieczyk. Broń była groźna nie tylko z wyglądu – przystęp atakującym utrudniało już trzech leżących na ziemi rannych, wyjących z bólu i usiłujących odczołgać się na bok. Reszta napastników okazywała więc respekt, nie podchodząc, a usiłując dziabnąć rycerza z bezpiecznej odległości. Jednak nawet jeśli pchnięcia trafiały, jeśli nie zostawały odbite ciężką klingą szarszuna, ostrza ześlizgiwały się po blachach.
Obserwacja wydarzenia, opisanie którego zająć tych kilka linijek musiało, Reynevanowi zajęła chwilkę tylko. Miał przed oczami to, co miałby każdy: dwóch pasowanych rycerzy w biedzie, napastowanych przez hordę opryszków. Albo: dwa lwy kąsane przez hieny. Albo: Rolanda i Florismarta, stawiających opór przewadze Maurów. Reynevan w jednej chwili poczuł się więc Olivierem. Wrzasnął, wyszarpnął z pochwy kord, uderzył konia piętami i runął na odsiecz, zupełnie nie zważając na ostrzegawcze krzyki i przekleństwa Szarleja.
Jakkolwiek szaleńcza, odsiecz nie była nawet o moment za wczesną. Atakowany rycerz zwalił się bowiem właśnie z konia, czyniąc huk, jak gdyby miedziany kocioł zrzucono z wieży kościelnej. Przyparty zaś drzewcami do wozu blondyn z szarszunem mógł wspomóc go jedynie plugawymi słowy, którymi szczodrze obrzucał napastników.
Na to wszystko wpadł Reynevan. Koniem roztrącił i obalił kłębiących się nad zrzuconym z siodła, jednego, siwowąsego, który obalić się nie dał, ciął, aż zadzwoniło, kordem po kapalinie. Kapalin spadł, a siwowąsy obrócił się, wykrzywił złowrogo i z rozmachem zdzielił Reynevana halabardą, z bliska, na szczęście więc jedynie drzewcem. Ale Reynevan i tak spadł z konia. Siwowąsy skoczył na niego, przygniótł, chwycił za gardło. I odfrunął. Dosłownie. Z taką bowiem mocą Samson Miodek huknął go pięścią w bok głowy. Na Samsona momentalnie skoczyli inni, olbrzym znalazł się w opałach. Porwał z ziemi halabardę, pierwszego atakującego walnął płazem po hełmie tak, że żeleźce odleciało, a walnięty padł jak skoszony. Samson zawinął ratyszczem, zamłynkował nim jak trzciną, czyniąc rum wokół siebie, Reynevana i podnoszącego się z ziemi rycerza. Rycerz przy upadku zgubił saladę, znad kryjącego szyję bartu widać było młodą, rumianą twarz, perkaty nos i zielone oczy.
– Poczekajcie, świńskie ryje! – krzyczał śmiesznym dyszkantem. – Ja wam pokażę, gównojady! Na czerep świętej Sabiny! Popamiętacie mnie!
W sukurs będącemu już w położeniu opłakanym, broniącemu się przy wozie jasnowłosemu przyszedł Szarlej. Demeryt w iście akrobatycznym stylu, w pełnym cwale podniósł czyjś upuszczony miecz, rozpędził pieszych, rąbiąc na prawo i lewo z podziwu godną wprawą. Jasnowłosy, któremu w ścisku przy wozie wytrącono szarszun, nie tracił czasu na szukanie go w piachu, rzucił się w wir walki z pięściami.
Niespodziewana odsiecz przechyliła, wydawałoby się, szalę na stronę napadniętych, gdy wtem załomotały podkute kopyta i na polanę w pełnym galopie wpadli czterej ciężkozbrojni. Jeśli nawet Reynevan przez moment miał wątpliwości, rozwiał je triumfalny wrzask pieszych, ze zdwojoną ochotą rzucających się do boju na widok posiłków.