Выбрать главу

– Żywcem brać! – wrzeszczał spod zasłony hełmu przywódca ciężkozbrojnych, z trzema srebrnymi rybami na tarczy. – Żywymi hultajów!

Pierwszą ofiarą nowo przybyłych był Szarlej. Demeryt wprawdzie zwinnie uniknął ciosu bojowego topora, zeskakując z kulbaki, ale na ziemi przeważającą siłą opadli go piesi. Z pomocą pospieszył mu Samson Miodek, gromiąc swym ratyszczem. Olbrzym nie uląkł się napierającego nań rycerza z toporem, walnął jego rumaka w chroniący łeb żelazny naczółek z taką siłą, że ratyszcze pękło z trzaskiem. Ale koń zakwiczał i padł na kolana. A jeźdźca ściągnął z siodła jasnowłosy. Obaj zaczęli się barować, spleceni jak dwa niedźwiedzie.

Reynevan i strącony z siodła młodzik desperacko stawili opór pozostałym pancernym, dodając sobie odwagi dzikim krzykiem, klątwami i wzywaniem świętych. Beznadziejność sytuacji była jednak nie do przeoczenia. Nic nie wskazywało, by atakujący w ferworze pamiętali o rozkazie brania żywcem – a nawet jeśli, Reynevan widział się już na stryczku.

Ale fortuna była im tego dnia łaskawą.

– Bij, w imię Boże! Morduj, kto w Boga wierzy!

Wśród tętentu i bogobojnych okrzyków do walki wkroczyły następne siły – trzech kolejnych ciężkich jeźdźców w pełnych zbrojach i przyłbicach z zasłonami typu hunds-gugel, psia kapuca. Nie było wątpliwości, po czyjej są stronie. Ciosy długich mieczy jednego po drugim rozciągały na zakrwawionym piasku pieszych w kapalinach. Cięty potężnie, zachwiał się w siodle rycerz z rybami w herbie. Drugi osłonił go tarczą, podtrzymał, złapał konia za wodze, obaj rzucili się w galop, do ucieczki. Trzeci też chciał uciekać, ale dostał mieczem po głowie i runął pod kopyta. Co mężniejsi piesi próbowali się jeszcze zastawiać drzewcami, ale co i rusz któryś rzucał broń i zmykał w las.

Jasnowłosy potężnym ciosem pięści w żelaznej rękawicy obalił tymczasem swego przeciwnika, usiłującego wstać pchnął stopą w ramię, gdy zaś pchnięty usiadł ciężko, rozejrzał się za czymś, czym by go mógł grzmotnąć.

– Łap! – krzyknął jeden z ciężkozbrojnych. – Łap, Rymbaba!

Nazwany Rymbaba jasnowłosy chwycił w locie rzucony mu czekan, paskudnie wyglądający martel de fer, z rozmachem, aż zahuczało, walnął po hełmie usiłującego wstać, raz, drugi, potem trzeci raz. Głowa bitego opadła na ramię, spod wgiętej blachy krew obficie wylała się na auentail, obojczyk i napierśnik. Jasnowłosy stanął nad rannym okrakiem i grzmotnął raz jeszcze.

– Jezu Chryste – sapnął. – Jak ja lubię tę robotę… Młodzik z perkatym nosem zacharczał, wypluł krew.

Potem wyprostował się, uśmiechnął ubroczonymi usty i wyciągnął do Reynevana dłoń.

– Dzięki za pomoc, szlachetny paniczu. Na piszczele świętego Afrodyzjusza, nie przepomnę wam tego! Jestem Kuno von Wittram.

– A mnie – jasnowłosy wyciągnął prawicę do Szarleja – niech czarci w piekle oprawią, jeśli przepomnę pomocy waścinej. Jam jest Paszko Pakosławic Rymbaba.

– Zbierać się – skomenderował jeden z pancernych, pokazując spod otwartej zasłony śniadą twarz i sine od gładko zgolonego zarostu policzki. – Rymbaba, Wittram, łapcież konie! Żywiej, u kaduka!

– O, wa – Rymbaba pochylił się i wysmarkał w palce.

– Toć uciekli!

– Wrócą wnet – orzekł drugi z przybyłych z odsieczą, wskazując na porzuconą tarczę z trzema rybami w słup. – Czyście się obaj blekotu naćpali, by napadać podróżnych akurat tu?

Szarlej, głaszcząc ciska po chrapach, obdarzył Reynevana znaczącym, bardzo znaczącym spojrzeniem.

– Akurat tu – powtórzył rycerz. – Na dziedzinie Seidlitzów. Nie darują…

– Nie darują – potwierdził trzeci. – W konie, wszyscy! Drogą i lasem niósł się krzyk, rżenie, łomot kopyt.

Przez paprocie i karcze biegli halabardnicy, drogą pędziło kilkunastu konnych, ciężkozbrojnych i kuszników.

– W nogi! – wrzasnął Rymbaba. – W nogi, komu szyja miła!

Poszli w cwał, ścigani wrzaskiem i świstem pierwszych bełtów.

Nie ścigano ich długo. Gdy piechota została z tyłu, konni zwolnili, nie dowierzając widać przewadze. Strzelcy posłali za uciekającymi jeszcze jedną salwę – i na tym pogoń się skończyła.

Dla pewności gnali jeszcze galopem parę staj, pokluczyli, oglądając się co i rusz, wśród wzgórz i jaworowych lasów. Nikt ich jednak nie ścigał. By dać odetchnąć komom, zatrzymali się w pobliżu wioski, przy skrajnej chałupie. Chłopina, nie czekając, aż mu splądrują chatę i obejście, sam wyniósł miskę pierogów i ceber maślanki. Raubritterzy siedli u płota. Jedli i pili w milczeniu. Najstarszy, który wcześniej przedstawił się jako Notker von Weyrach, długo przypatrywał się Szarlejowi.

– Taaaak – rzekł wreszcie, oblizując umazane maślanką wąsy. – Porządni i śmiali z was ludzie, panie Szarleju i ty, paniczu von Hagenau. Nawiasem, czyście jaki potomek tego sławnego poety?

– Nie.

– Aha. O czym to ja? A, że śmiałe i dzielne z was chłopy. A i wasz pachoł, choć na oko przygłup, odważny jest i waleczny ponad podziwienie. Taaak. Pospieszyliście z pomocą moim chłopcom. I przez to samiście w opałach, nie miną was kłopoty. Zadarliście z Seidlitzami, a oni są mściwi.

– Prawda – poświadczył drugi rycerz, z długimi włosami i sumiastym wąsem, który przedstawił się jako Woldan z Osin. – Seidlitze są osobliwe sukinsyny. Cały ich ród, znaczy się, także samo Laasany. I Kurzbachy. Wszystko wyjątkowo złośliwe bydlaki i mściwe dranie… Ej, Wittram, ej, Rymbaba, aleście nabździli w sprawę, żeby was zaraza!

– Myśleć trzeba – pouczył Weyrach. – Myśleć, jeden z drugim!

– Przecie myślelim – wybąkał Kuno Wittram. – Bo było tak: patrzym, jedzie wóz. Tedy pomyślelim: może go tak ograbić? Od słowa do słowa… Tfu, na powrozy świętego Dyzmy! Sami wiecie, jak to jest.

– Wiemy. Ale myśleć trzeba.

– A takoż – dodał Woldan z Osin – baczenie mieć na eskortę!

– Nie było eskorty. Tylko woźnica, ciury i konny w bobrowej szubie, musi kupiec. Te uciekli. To i myślimy: dobra nasza. Aż tu masz: jak spod ziemi wyskakuje piętnastu zawziętych chmyzów z halebardami…

– Toć mówię. Myśleć trzeba.

– A bo to też i czasy takie! – zaperzył się Paszko Pakosławic Rymbaba. – Do czego to doszło! Głupi zasrany wóz, towaru tam pod tym wańtuchem pewnie za trzy grosze, a bronili, jakby tam był, nie przymierzając, Święty Graal.

– Drzewiej tak nie bywało – pokiwał modnie po rycersku podstrzyżoną czarną czupryną trzeci rycerz, ten śniady, niewiele starszy od Rymbaby i Wittrama, zwący się Tassilo de Tresckow. – Drzewiej, jak się zakrzykło: „Stój i dawaj!”, to dawali. A dziś bronią się, biją jak czarty, jak weneckie kondotiery. Górze nam się stało! Jak tu w takich warunkach na przemysł chodzić?

– Nijak – podsumował Weyrach. – Coraz trudniejsze nasze exercitium, coraz to cięższa nasza raubritterska dola. Hej…

– Heej… – zawtórowali żałosnym chórem rycerze rabusie. – Heeeej…

– Po gnojowisku – zauważył i wskazał Kuno Wittram – świnia ryje. Może zarżniem i zabierzem?

– Nie – zdecydował po chwili namysłu Weyrach. – Czasu szkoda.

Wstał.

– Panie Szarleju – rzekł. – Isto się nie godzi, samotrzeć cię tu ostawiać. Seidlitze pamiętliwi, niechybnie już pościgi rozsiali, będą śledzić po drogach. Tedy, jedźcie, prosim, z nami. Do Kromolina, naszego siodła. Tam nasi giermkowie są, a i druhów dość będzie. Nikt wam tam nie zagrozi ani nie ubliży.

– Niechby spróbował! – nastroszył jasne wąsy Rymbaba. – Jedźcież z nami, jedźcież, panie Szarleju. Bo to wam powiem, żeście mi się nadzwyczajnie udali.

– Jak i mnie młody panicz Reinmar – Kuno Wittram walnął Reynevana w plecy. – Klnę się na kielnię świętego Ruperta z Salzburga! Jedźcież tedy z nami do Kromolina. Panie Szarleju? Dobra?

– Dobra.

– Tedy – przeciągnął się Notker von Weyrach – w drogę, comitiva.

Gdy orszak się formował, Szarlej został z tyłu, dyskretnie wezwał ku sobie Reynevana i Samsona Miodka.

– Ów Kromolin – rzekł cicho, poklepując po szyi ciska – to gdzieś w pobliżu Srebrnej Góry i Stoszowic, przy tak zwanej Ścieżce Czeskiej, szlaku, który z Czech wiedzie przez Przełęcz Srebrną do Frankensteinu, do traktu wrocławskiego. Jechać z nimi tedy bardzo nam po drodze i bardzo na rękę. I dużo bezpieczniej. Trzymajmy się ich. Przymknąwszy oczy na proceder, którym się parają. W biedzie się nie wybiera. Radzę wszelako zachować ostrożność i za dużo nie gadać. Samsonie?

– Milczę i udaję gamonia. Pro bono commune.

– Świetnie. Reinmarze, zbliż się. Mam ci coś rzec. Reynevan, już w siodle, podjechał, podejrzewając, co go czeka i co usłyszy. Nie pomylił się.