– Posłuchaj mnie uważnie, niepoprawny durniu. Stanowisz dla mnie śmiertelne zagrożenie już samym faktem istnienia. Nie pozwolę, byś to zagrożenie zwiększał kretyńskim zachowaniem i postępkami. Nie będę komentował faktu, że chcąc być szlachetny, okazałeś się głupi, żeś rzucił się na odsiecz zbójcom i wsparł owych w walce z siłami porządku. Nie będę się naigrawał, da Bóg, fakt ten nauczył cię czegoś. Ale zapowiadam: jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, zostawię cię na łaskę losu, nieodwołalnie i definitywnie. Zapamiętaj, ośle, zakonotuj sobie, bałwanie: tobie nikt nie pospieszy z pomocą w potrzebie, tylko idiota zatem spieszy z pomocą innym. Jeśli ktoś wzywa pomocy, należy odwrócić się plecami i prędko oddalić. Zapowiadam: jeśli w przyszłości głowę choć zwrócisz w stronę biedaka, dziewicy w opresji, krzywdzonego dziecka lub bitego psa, rozstaniemy się. Strugaj sobie potem Percevala na własny rachunek i ryzyko.
– Szarleju…
– Milcz. I czuj się ostrzeżony. Ja nie żartuję.
Jechali przez śródleśne łąki, wśród sięgających strzemion traw i ziół. Niebo na zachodzie, zasnute poszarpanym pierzem chmur, gorzało smugami ognistej purpury. Ciemniała ściana gór i czarnych borów Przesieki Śląskiej.
Jadący w awangardzie Notker von Weyrach i Woldan z Osin, poważni i skupieni, śpiewali hymn, od czasu do czasu wznosząc ku niebu oczy spod podniesionych hunds-gugli. Śpiew ich, choć niegłośny, brzmiał dostojnie i surowo.
Pange lingua gloriosi, Corporis mysterium, Sanguinisgue pretiosi, Quem in mundi pretium Fructus ventris generosi Rex effudit Gentium.
Nieco z tyłu, tak daleko, by nie przeszkadzać własnym śpiewem, jechali Tassilo de Tresckow i Szarlej. Obaj, ze znacznie mniejszą powagą, śpiewali balladę miłosną.
So die bluomen uz dem grase dringent, same si lachen gegen der spilden sunnen, in einem meien an dem morgen fruo, und diu kleinen uogelln wól singent in ir besten wtse, die si kunnen, waz wiinne mac sich da gelichen zuo?
Za śpiewakami jechali stępa Samson Miodek i Reynevan. Samson przysłuchiwał się, kiwał w kulbace i mruczał, jasnym było, że słowa minnesangu zna i że – gdyby nie zachowywane incognito – chętnie przyłączyłby się do chóru. Reynevan pogrążony był w myślach o Adeli. Myśli trudno było jednak zebrać, albowiem zamykający kawalkadę Rymbaba i Kuno Wittram nieustannie ryczeli pieśni pijackie i sprośne. Ich repertuar sprawiał wrażenie niewyczerpanego.
Pachniało dymem i sianem.
Verbum caro, panem verum
verbo carnem efficit:
fitgue sanguis Christi merum,
et si sensus deficit,
ad firmandum cór sincerum
solą fides sufftcit.
Podniosła melodia i bogobojne wersy Tomasza z Akwinu nie były w stanie nikogo zmylić, rycerzy wyprzedzała snadź reputacja. Na widok orszaku w popłochu pierzchały zbierające chrust baby, zmykały niczym sarny dorastające dziewczęta. Drwale uciekali przez zręby, a zdjęci zgrozą pasterze wczołgiwali się pod owce. Uciekł, porzucając wózek, dziegciarz. Umknęło, zadarłszy habity aż po zadki, trzech wędrownych Braci Mniejszych. Wcale, ale to wcale nie podziałały na nich uspokająco poetyckie strofy Waltera von der Vogelweide.
Nu wól dań, welt ir die warheit schouwen, gen wir zuo des meien hóhgezite! der ist mit aller siner krefte komen. Seht an in und seht an werde frouwen, wederz da daz ander uberstrite: daz bezzer spil, ob ich daz han genomen.
Samson Miodek nucił pod nosem do wtóru. Moja Adela, myślał Reynevan, moja Adela. Zaprawdę, gdy wreszcie będziemy razem, gdy skończy się rozłąka, będzie tak, jak u Walthera von der Vogelweide, w pieśni, którą śpiewają – nastanie maj. Albo jak w innych strofach tegoż poety…
Rerum tanta novitas in solemni vere et veris auctoritas jubet nos gaudere…
– Mówiłeś coś, Reinmarze?
– Nie, Samsonie. Nic nie mówiłem.
– Ha. Ale dziwne jakieś wydawałeś pomruki.
Ech wiosna, wiosna… A moja Adela piękniejsza jest od wiosny. Ach, Adelo, Adelo, gdzieżeś jest, ukochana? Kiedyż wreszcie cię ujrzę? Ucałuję twe usta? Twe piersi…
Prędzej, naprzód, prędzej! Do Ziębic!
Ciekawe też, pomyślał nagle, gdzież jest i cóż też porabia Nikoletta Jasnowłosa?
Genitori, Genitogue laus et jubilatio, salus, honor, uirtus quoque sit et benedictio…
Z końca orszaku, niewidoczni za zakrętem drogi, darli się, płosząc zwierzynę, Rymbaba i Wittram.
Garbarze kurwiarze dupę wyprawili. Szewcy skurwysyny buty z niej zrobili!
Rozdział siedemnasty
w którym w raubritterskim siodle Kromolin Reynevan robi znajomości, je, pije, przyszywa ucięte uszy i uczestniczy w tingu anielskiej milicji. Do czasu, gdy do Kromolina przybywają zupełnie niespodziewani goście.
Z punktu widzenia strategii i obronności, raubritterska osada Kromolin była ulokowana korzystnie – leżała na wyspie, utworzonej przez szeroką i zamuloną odnogę rzeki Jadkowej. Przystęp dawał skryty wśród wierzb i wiklin most, ale przystępu można było łatwo bronić – świadczyły o tym zapory, kozły i kolczaste kobylice, najwyraźniej przygotowane po to, by w razie konieczności drogę zatarasować. Nawet w półmroku zapadającego zmierzchu widoczne były dalsze elementy fortyfikacji – zasieki i zaostrzone pale, wbite w bagnisty brzeg. Przy samym wjeździe most dodatkowo przegrodzony był grubym łańcuchem, ale ten został natychmiast zdjęty przez pachołków – zanim jeszcze Notker von Weyrach zdążył zadąć w róg. Niewątpliwie wcześniej dostrzeżono ich z czatowni, wznoszącej się nad olszynką.
Wjechali na wyspę, między kryte darnią klecie i szopy. Głównym, podobnym do fortecy budynkiem był, jak się okazało, młyn, to, co mieli za odnogę rzeki okazało się młynówką. Stawidła były podniesione, młyn pracował, koło huczało, woda lała się z szumem, pieniąc białą pianą. Zza młyna i strzech chałup widać było poświatę licznych ogni. Słychać było muzykę, krzyki, rejwach.
– Hulają – odgadł Tassilo de Tresckow.
Zza chałup wypadła rozchełstana i rozchichotana dziewka z powiewającym warkoczem, ścigana przez grubego bernardyna. Oboje wpadli do stodółki, z której po chwili rozległy się śmiechy i piski.
– No proszę – mruknął Szarlej. – Zupełnie jak w domu. Minęli ukrytą w chaszczach, ale dekonspirującą się smrodem latrynę, wyjechali na majdan, pełen ludzi, jasny od ogni, rozbrzmiewający muzyką i gwarem. Dostrzeżono ich, od razu zjawiło się przy nich kilku pachołków i giermków. Zsiedli, o rycerskie konie natychmiast zadbano. Szarlej mrugnięciem dał znak Samsonowi, olbrzym westchnął i odszedł ze służbą, ciągnąc za sobą wierzchowce. Notker von Weyrach oddał armigerowi hełm, ale miecz wziął pod pachę.
– Dużo ludzi zjechało – zauważył.
– Dużo – potwierdził sucho armiger. – A mówią, więcej będzie.
– Chodźcie, chodźcie – ponaglił, zacierając dłonie, Rymbaba. – Głodnym!
– Prawda! – zawtórował Kuno Wittram. – I pić się chce! Przeszli obok buchającej żarem, śmierdzącej węglem i dzwoniącej metalem kuźni, kilku kowali czarnych jak cyklopi uwijało się tam przy robocie, której mieli pełne ręce. Przeszli obok stodoły, którą zamieniono na rzeźnię – w szeroko rozwartych wrotach widać było wiszące za nogi sprawione tusze kilku wieprzy i wielkiego wołu, z tego ostatniego, rozpłatanego właśnie, wywalano do balii wnętrzności. Przed stodołą płonęły ogniska, nad żarem skwierczały na rożnach prosiaki i barany. Parowały i urzekały wonią osmolone kotły i sagany. Obok, na ławach, za stołami lub wprost na ziemi, siedzieli jedzący, wśród rosnących gór ogryzionych kości kłębiły się i gryzły psy. Świeciła oknami i lampami podsienia karczma, z której co i rusz wytaczano beczki, natychmiast oblegane przez spragnionych.
Otoczony zabudowaniami majdan zalany był migotliwym światłem płonących maźnic. Kręciło się tu sporo ludzi, wieśniaków, pachołków, giermków, dziewek, handlarzy, żonglerów, bernardynów, franciszkanów, Żydów i Cyganów. I sporo rycerzy i armigerów, w zbroi i nieodmiennie z mieczami u pasa lub pod pachą.
Rynsztunek rycerzy określał ich status i stan majątkowy. Większość była w pełnej płycie, a kilku wręcz pyszniło się wyrobami norymberskich, augsburskich i insbruckich mistrzów sztuki płatnerskiej. Byli jednak i tacy, których stać było tylko na płytę niekompletną, na noszone na kolczym pancerzu napierśniki, obojczyki, opachy lub nabiodrki.
Przeszli obok spichrza, na schodach którego koncertowała grupa grajków wagantów, rzępoliły gęśle, piskały fujarki, buczała basetla, grały fletnie i rożki. Waganci podskakiwali do rytmu, podzwaniały przy tym przyszyte do ich strojów dzwoneczki i brzękadełka. Opodal, na drewnianym podeście, kilku rycerzy tańczyło, jeśli można było tak nazwać skoki i hołubce kojarzące się raczej z chorobą świętego Wita. Czyniony przez nich na deskach łomot prawie zagłuszał gędźbę, a wzbijany kurz unosił się wiercącą w nosie chmurą. Dziewki i Cyganki śmiały się i piszczały cieniej od goliardzkich piszczałek.