Выбрать главу

Na środku majdanu, na wielkim, wytyczonym na rogach maźnicami kwadracie udeptanej ziemi oddawano się rozrywkom bardziej męskim. Rycerze w zbrojach poddawali próbom wzajemne umiejętności w posługiwaniu się orężem i wytrzymałość blach. Dzwoniły klingi, hukały o tarcze topory i morgensterny, rozbrzmiewały dosadne klątwy i zachęcające okrzyki widzów. Dwóch rycerzy, z tego jeden ze złotym karpiem Glaubitzów na tarczy, bawiło się dość ryzykownie, bo bez hełmów. Glaubitz zadawał ciosy mieczem, jego przeciwnik, osłaniając się puklerzem, próbował chwycić broń w zęby łamacza głowni.

Reynevan stanął, by przyglądać się walce, ale Szarlej pociągnął go za łokieć, nakazując iść za raubritterami, których najwyraźniej jadło i napoje interesowały bardziej niż orężne zapasy. Niebawem znaleźli się w samym środku uczty i zabawy. Przekrzykując zgiełk, Rymbaba, Wittram i de Tresckow witali się ze znajomymi, wymieniali uściski dłoni i walnięcia w plecy. Wkrótce wszyscy, wliczając Szarleja i Reynevana, siedzieli już w ścisku za stołem, ogryzali z mięsa wieprzowe i baranie łopatki i spełniali kubki pod życzenia zdrowia, szczęścia i tego, by się nam dobrze działo. Gardząc czymś tak nikczemnie małym jak kubek, srodze widać spragniony Rymbaba pił miód z mieszczącego garniec ceberka, złocisty trunek lał mu się z wąsów na napierśnik.

– Zdrowia! W ręce wasze!

– Na honor, w wasze!

– Żeby nam się dobrze działo!

Oprócz walczącego na majdanie Glaubitza byli wśród raubritterów i inni, którzy najwyraźniej nie uważali, by zbójecki proceder hańbił rodowy herb i wcale się z owym nie kryli. Niedaleko Reynevana miażdżył zębami chrząstki dryblas w jace z herbem rodu Kottwitzów – czerwonym haikiem w polu srebrnym. W pobliżu kręcił się drugi, kędzierzawy, noszący Różę, herb Porajów, polskich rycerzy takim właśnie skrzykujących się cri de guerre. Jeszcze inny, szeroki w barach jak tur, odziany był w lentner ozdobiony złotym rysiem. Reynevan nie pamiętał, co to za herb, ale wnet mu przypomniano.

– Pan Bożywoj de Lossow – dokonał prezentacji Notker von Weyrach. – Panowie Szarlej i Hagenau.

– Na honor – Bożywoj de Lossow wyjął z ust świńskie żebro, tłuszcz kapnął na złotego rysia. – Na honor, powitać. Hagenau, hmm… Potomek jaki tego słynnego poety?

– Nie.

– Aha. Tedy napijmy się. Zdrowia!

– Zdrowia.

– Pan Wencel de Hartha – przedstawiał kolejnych podchodzących Weyrach. – Pan Buko von Krossig.

Reynevan przyjrzał się ciekawie. Noszący lamowaną mosiądzem zbroję Buko von Krossig był osobą na Śląsku sławną, zwłaszcza od ubiegłorocznych Zielonych Świątek, kiedy to dopuścił się głośnej grabieży na orszaku i osobie kustosza głogowskiej kolegiaty. Teraz, zmarszczywszy czoło i zmrużywszy powieki, sławny raubritter wpatrywał się w Szarleja.

– Czy my się nie znamy? Czyśmy się już gdzie nie widzieli?

– Nie wykluczam – odparł swobodnie demeryt. – Może w kościele?

– Zdrowia!

– Szczęścia!

– Żeby nam się!

– …rada – mówił Buko von Krossig do Weyracha. – Będziemy radzić. Niech jeno wszyscy zjadą. Traugott von Barnhelm. I Ekhard von Sulz.

– Ekhard Sulz – skrzywił się Notker von Weyrach. – No jasne. Ten wszędy nos wściubi. A o czym to radzić mamy?

– O wyprawie – rzekł rycerz siedzący opodal, dystyngowanie niosąc do ust kawałki mięsa, które sztyletem odrzynał z trzymanego w garści udźca. Miał długie, silnie szpakowate włosy, zadbane dłonie i oblicze, którego szlachetności nie kaziły nawet stare szramy.

– Podobno – powtórzył – wyprawa się szykuje.

– A na kogóż to, panie Markwarcie? Szpakowaty nie zdążył odpowiedzieć. Na majdanie wszczęło się zamieszanie i rwetes. Ktoś klął, ktoś wrzeszczał, urwanie zaskomlał kopnięty pies. Ktoś gromko wołał cyrulika lub Żyda. Lub obu.

– Słyszycie? – wskazał głową szpakowaty, uśmiechając się drwiąco. – Rychło w czas. Co tam się stało? Hę? Panie Jaśku?

– Otto Glaubitz poszczerbił Johna Schoenfelda – odrzekł zdyszany rycerz z wąsami cienkimi i opadającymi jak u Tatara. – Medyka mu trza. A ów uszedł. Przepadł, parch, szelma.

– A kto się wczoraj odgrażał, że nauczy Żyda jeść obyczajnie? Kto się brał przemocą karmić go świniną? Kogom prosił, by w pokoju ostawić nieboraka? Kogom upominał?

– Jako zwykle praw byliście, cny panie von Stolberg – przyznał niechętnie wąsaty. – Ale co nam teraz czynić? Schoenfeld krwawi jak wieprz, a po cyruliku jeno jego żydowskie przyrządy ostały…

– Dawać tu te przyrządy – rzekł głośno i bez zastanowienia Reynevan. – I dawać tu rannego. I światła, więcej światła!

Rannym, który po chwili z hukiem zbroi wylądował na stole, okazał się ów z majdanu, jeden z walczących bez hełmu. Skutkiem nierozwagi okazał się rozrąbany aż do kości policzek i nadcięte mocno, zwisające ucho. Ranny klął i rzucał się, krew obficie lała się na lipowe deski stołu, plamiła mięso, wsiąkała w chleb.

Przyniesiono sakwę medyka, w świetle kilku skwierczących łuczyw Reynevan zabrał się do pracy. Znalazł flakon z larendogrą, wylał zawartość na ranę, przy tej operacji pacjent zatrzepotał jak jesiotr i o mało nie spadł ze stołu, musiano go więc przytrzymać. Reynevan prędko nawlókł dratwą krzywą igłę i wziął się do szycia, starając się robić w miarę równe ściegi. Operowany jął potwornie bluźnić, plugawię dotykając niektórych dogmatów religijnych, szpakowaty Markwart von Stolberg zatkał mu więc usta kawałem schabu. Reynevan podziękował wzrokiem. I szył, szył i wiązał pod ciekawym wzrokiem oblegającej stół publiki. Ruchami głowy opędzając się od ciem, gęsto lecących do pochodni, skupiał się na tym, by przytwierdzić ucięte ucho jak najbliżej pierwotnej lokalizacji.

– Czyste płótno – poprosił po jakimś czasie. Natychmiast złapano i odarto z koszuli jedną z przyglądających się dziewek, protesty uciszono, dając jej parę razy w papę.

Reynevan dokładnie i grubo obandażował głowę rannego poprutym na pasy lnem. Ranny, o dziwo, nie zemdlał, lecz usiadł, niewyraźnie powiedział coś o świętej Łucji, zajęczał, zastękał i uścisnął Reynevanowi dłoń. Zaraz potem wszyscy inni wzięli się do ściskania, gratulując medykowi dobrej roboty. Reynevan gratulacje przyjmował, uśmiechnięty i dumny. Choć świadom był, że z uchem nie bardzo mu poszło, to jednak na licznych otaczających go gębach widział ślady po ranach zszytych dużo gorzej. Ranny bełkotał coś spod bandaży, ale nikt go nie słuchał.

– A co? Zuch, nieprawdaż? – obok przyjmował gratulacje Szarlej. – Doctus doctor, niech mnie diabli. Dobry medyk, hę?

– Dobry – przyznał, wcale nie okazując skruchy, winowajca, ów Glaubitz ze złotym karpiem w herbie, wręczając Reynevanowi kubek miodu. – I trzeźwy, a to wśród konowałów rzadkość. Miał Schoenfeld szczęście!

– Miał szczęście – skomentował zimno Buko von Krossig – boś to ty go ciął. Gdybym to był ja, nie byłoby co szyć.

Zainteresowanie zdarzeniem spadło nagle, przerwane przez nowych gości, wjeżdżających na kromoliński majdan. Raubritterzy zaszumieli, zapanowało podniecenie, świadczące, że nie byle kto wjeżdża. Reynevan przyjrzał się, wycierając ręce.

Kawalkadę kilkunastu zbrojnych wiodło trzech jeźdźców. W środku jechał łysiejący grubas w czarno emaliowanej płycie, mający po prawicy rycerza z ponurą gębą i ukośną blizną na czole, a po lewicy księdza lub mnicha, ale z kordem u boku i w żelaznym obojczyku na kolczudze wdzianej wprost na habit.

– Przyjechali Barnhelm i Sulz – ogłosił Markwart von Stolberg. – Do karczmy, panowie rycerze! Na ting! Dalej, dalej! Zawołać mi tych, co się z dziewkami gżą po sąsiekach! Pobudzić śpiących! Na ting!

Powstało małe zamieszanie, niemal każdy z udających się na naradę rycerzy zaopatrywał się w coś do jedzenia i picia. Gromko i groźnie wzywano pachołków, by wytaczali nowe antałki i kufy. Wśród tych, którzy na wezwanie przybiegli, pojawił się i Samson Miodek. Reynevan cichaczem przyzwał go i zatrzymał przy sobie. Chciał oszczędzić towarzyszowi losu służby, której raubritterzy nie żałowali kuksańców i kopniaków.

– Idźcie na ten ting – rzekł Szarlej. – Wmieszajcie się w tłum. Dobrze będzie wiedzieć, co planuje to towarzystwo.

– A ty?

– Mam chwilowo inne plany – demeryt złowił wzrokiem płomienne oczy kręcącej się w pobliżu Cyganki, urodziwej, choć nieco przysadzistej, ze złotymi pierścionkami powplatanymi w kruczoczarne loki. Cyganka mrugnęła do niego.

Reynevan miał chęć na komentarz. Ale zwalczył ją w sobie.

W karczmie był ścisk. Pod niską powałą snuł się dym i smród. Woń ludzi od dawna nie zdejmujących zbroi, to znaczy odór żelaza i nie tylko. Rycerze i armigerzy pogrupowali ławy tak, by utworzyć coś w rodzaju imitacji okrągłego stołu króla Artura, ale daleko nie dla wszystkich starczyło tam miejsca. Duża część stała. Wśród tych, na końcu, by nie rzucać się w oczy, Reynevan i Samson Miodek.

Ting otworzył, witając co znaczniejszych z imienia, Markwart von Stolberg. Zaraz potem głos zabrał Traugott von Barnhelm, ów nowo przybyły, otyły i łysawy, w blachach pokrytych czarną emalią.