– Łup jedno – bąknął niepewnie nieco Woldan z Osin – ale pono kto weźmie krzyż, grzechy będzie miał na pytel odpuszczone. A nagrzeszyło się… Oj, nagrzeszyło!
– Ja nie idę – rzekł krótko Bożywoj de Lossow. – Nie będę guza szukał po obcych stronach.
– Ja nie idę – rzekł spokojnie Notker Weyrach. – Bo jeśli Sulz idzie, znaczy, sprawa jest śliska i śmierdzi.
Znowu wybuchła wrzawa, posypały się klątwy, przemocą posadzono Ekharda Suiza z kordem już do połowy dobytym.
– Mnie – rzekł, gdy się uspokoiło, Jaśko Chromy z Łubni – jeśli gdzie iść, to wolej do Prus. Z Polakami na Krzyżaków. Albo vice versa. Zależy, kto lepiej zapłaci.
Przez chwilę wszyscy gadali i przekrzykiwali jeden drugiego, wreszcie gestami uciszył towarzystwo kędzierzawy Poraj.
– Ja na tę krucjatę nie ruszę – oznajmił w ciszy. – Bo nie pójdę na sznurek do biskupów i popów. Nie dam, by mię jako psa na kogo szczuli. Co to za krzyżowa wyprawa? Na kogo? Czesi nie Saraceni. Do boju monstrancję przed sobą niosą. A że im się nie podoba Rzym? Papa Odo Colonna? Branda Castiglione? Nasz biskup Konrad i insi prałaci? Nie dziwię się. Mnie też się nie podobają.
– Breszesz ty, Jakubowski! – rozdarł się Ekhard von Sulz. – Czesi kacerze są! Heretycką naukę wyznają! Kościoły palą! Diabłu cześć oddają!
– Goli chadzają!
– A żony – krzyknął pater Hiacynt – to chcą, by wspólne były! Chcą…
– Pokażę wam – przerwał gromko Poraj – czego Czesi chcą. A wy, wierę, zastanowicie się, z kim tu, a przeciw komu iść trzeba.
Na dany znak zbliżył się niemłody goliard w czerwonym rogatym kapturze i kabacie z powycinaną w ząbki baskiną. Goliard wyciągnął zza pazuchy zwinięty pergamin.
– Niech wiedzą wszyscy wierni chrześcijanie – przeczytał donośnie i dźwięcznie – że Królestwo Czeskie niezmiennie trwa i z Bożą pomocą trwać będzie, na śmierć i życie, przy niżej spisanych artykułach. Po pierwsze: by w Królestwie Czeskim swobodnie i bezpiecznie głoszono słowo Boże i by księża głosili je bez przeszkód…
– Co to jest? – zawołał von Sulz. – Skąd ty to masz, grajku?
– Niechaj go – zmarszczył się Notker von Weyrach. – Skąd ma, to ma. Czytaj, chłopie.
– Po drugie: by Ciało i Krew Chrystusa Pana rozdawane były pod postacią obojga chleba i wina wszystkim wiernym…
– Po trzecie: by księżom odebrano i zniesiono ich świecką władzę nad bogactwem i dobrem doczesnym, aby dla zbawienia swego wrócili do reguły Pisma i żywota, jaki wiódł Chrystus ze swymi apostołami.
– Po czwarte: by wszystkie grzechy śmiertelne i inne występki przeciw prawu bożemu karano i potępiono…
– Kacerskie pismo! Samo słuchanie to grzech! Kary bożej się nie boicie?
– Zawrzyj gębę, pater!
– Cisza! Niech czyta!
– …wśród księży: świętokupstwo, kacerstwo, branie pieniędzy za chrzest, za bierzmowanie, za spowiedź, za komunię, za oleje święte, za wodę świeconą, za msze i modlitwy za zmarłych, od postów, od bicia w dzwony, za probostwa, za stanowiska i prałatury, za dostojeństwa, za odpusty…
– A co? – wziął się pod boki Jakubowski. – Nieprawda może?
– Dalej: wynikające stąd herezje i hańbiące kościół Chrystusowy cudzołóstwo, przeklęte płodzenie synów i córek, sodomia i inne rozpusty, gniew, kłótnie, zwady, obmowa, dręczenie prostego ludu, ograbianie go, ściąganie opłat, danin i ofiar. Każdy sprawiedliwy syn swej matki, kościoła świętego, powinien to wszystko odrzucić, wyrzec się, nienawidzić jak diabła i mieć to w obrzydzeniu…
Dalsze czytanie zakłóciła ogólna wrzawa i zamieszanie, podczas którego, jak zauważył Reynevan, goliard wymknął się cichcem wraz ze swym pergaminem. Raubritterzy wrzeszczeli, klęli, popychali się, skakali sobie do oczu, ba, zaczęły już zgrzytać klingi w pochwach.
Samson Miodek trącił Reynevana w bok.
– Wydaje mi się – mruknął – że warto, byś rzucił okiem w okno. I to szybko.
Reynevan rzucił. I zmartwiał.
Na kromoliński majdan wjeżdżało stępa trzech konnych.
Wittich, Morold i Wolfher Sterczowie.
Rozdział osiemnasty
w którym do tradycji i obyczajów rycerskich wkracza – z hukiem – nowoczesność, a Reynevan – jakby chciał uzasadnić tytuł książki – robi z siebie błazna. I jest zmuszony przyznać sią do tego. Przed całą przyrodą.
Reynevan miał powody do wstydu i złości, uległ bowiem panice. Na widok wjeżdżających do Kromolina Sterczów owładnął nim bezmyślny, głupi strach i strach ten głupio i bezmyślnie nim pokierował. Jego wstyd był tym większy, że w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Miast trzeźwo ocenić sytuację i zadziałać w myśl rozsądnego planu, zareagował jak spłoszone i szczute zwierzę. Wyskoczył przez okno alkierza i rzucił się do ucieczki. Między szopy i klecie, w kierunku gąszcza nadrzecznej wikliny, oferującego, jak mu się wydawało, bezpieczny i ciemny azyl.
Ocaliło go szczęście i katar, który od kilku dni gnębił Stefana Rotkircha.
Sterczowie bowiem dobrze zaplanowali łowy. Wjechali do Kromolina we trzech. Pozostała zaś trójka, czyli Rotkirch, Dieter Haxt i Puchacz von Knobelsdorf, przybyli do osady wcześniej i niepostrzeżenie obsadzili najbardziej prawdopodobne drogi ucieczki. Reynevan jak nic wpakowałby się wprost na zasadzonego za szopą Rotkircha, gdyby nie to, że przeziębiony Rotkirch kichnął, kichnął tak potężnie, że jego spłoszony koń huknął kopytem w deski. Reynevan, choć panika mroziła mu mózg i niemal odbierała władzę w nogach, zatrzymał się w porę, zawrócił, przemknął obok kleci, obok kupy gnoju, na czworakach przepełzł pod płotem i skrył się za suchym chruśniakiem. Trząsł się tak, ze zdawało mu się, iż cały chruśniak szeleści niczym targany wichurą.
– Pst! Pst, panicu!
Obok, za płotem, stał sześcioletni może chłopczyk w filcowej czapie i przewiązanej powrósłem koszuli sięgającej połowy brudnych łydek.
– Pst! Do sernika, panicu… Do sernika… Tamój! Spojrzał we wskazanym kierunku. Na odległą o jakiś rzut kamieniem drewnianą konstrukcję, czworokątną, nakrytą szpiczastym gontowym dachem budę, wznoszącą się prawie trzy sążnie nad ziemią na czterech solidnych słupach. Nazwana sernikiem buda bardziej przypominała wielki gołębnik. A najbardziej pułapkę bez wyjścia.
– Do sernika – ponaglił chłopczyk. – Sybko… Tamój się schowajta…
– Tam?
– Ano. My się wsyscy zawse tam chowamy.
Reynevan nie podjął dyskusji, tym bardziej, że całkiem niedaleko ktoś zagwizdał, a głośne kichnięcie i tup konia zwiastowały zbliżanie się zakatarzonego Rotkircha. Szczęściem Rotkirch, skręciwszy między klecie, wjechał wprost na gęsią obórkę, a gęsi podniosły dziki i zagłuszający wszystko jazgot. Reynevan zrozumiał, że albo teraz, albo nigdy. Skulony puścił się biegiem skrajem chruśniaka, dopadł sernika. I zmartwiał. Nie było drabiny, a o wspięciu się po wygładzonej dębinie słupów nie mogło być i mowy.
Klnąc w duchu swą głupotę już miał zamiar uciekać dalej, gdy usłyszał ciche syknięcie, a z góry, z czarnego otworu, spłynął, niczym wąż, zawęźlony sznur. Reynevan ucapił linę rękoma i nogami, migiem znalazł się na górze, w mrocznym, dusznym i przesyconym odorem starego sera wnętrzu. Tym, który spuścił sznur i pomógł mu wejść, był goliard w czerwonym kabacie i rogatym kapturze. Ten sam, który dopiero co odczytywał w karczmie husycką libellę.
– Pst – syknął, kładąc palec na ustach. – Bądźcie cicho, panie.
– Czy tu jest…
– Bezpiecznie? Tak. My się zawsze tu chowamy. Reynevan może i próbowałby ustalić, dlaczego w takim razie tak regularnie się chowających nikt regularnie nie znajduje, ale nie było czasu. Tuż obok sernika przejechał Rotkirch. Kichnął i pojechał dalej, nie zaszczycając budowli na słupach nawet spojrzeniem.
– Wyście – odezwał się w mroku goliard – Reinmar z Bielawy. Brat Piotra. Zamordowanego w Balbinowie.
– Bezbłędnie – potwierdził po chwili Reynevan. – Ty zaś skryłeś się tu ze strachu przed Inkwizycją.
– Bezbłędnie – potwierdził po chwili goliard. – To, co w karczmie czytałem… Artykuły…
– Wiem, co to były za artykuły. Ale ci, co przyjechali, to nie Inkwizycja.
– Nigdy nie wiadomo.
– Prawda. Ale wyglądało, że masz protektorów. A jednak się ukryłeś.
– A wy nie?
Sernik miał w ścianach liczne otwory, służące zapewnieniu suszonym gomółkom obiegu powietrza, ale i umożliwiające wszechstronną obserwację. Reynevan przywarł okiem do dziury wychodzącej na karczmę i oświetlony przez maźnice majdan. Mógł widzieć, co się działo. Odległość nie pozwalała słyszeć. Ale domyślić się wcale nie było trudno.
Narada wojenna w karczmie trwała jeszcze, opuścili ją tylko nieliczni. Sterczów powitały więc na majdanie głównie psy, oprócz tych tylko armigerzy i kilku zaledwie raubritterów, wśród nich Kuno Wittram i John von Schoenfeld z obandażowaną gębą. „Powitali” było zresztą słowem wybitnie za dużym, mało który z rycerzy w ogóle podniósł głowę. Wittram i dwóch jeszcze całą uwagę poświęcali szkieletowi barana, z żeber którego zdrapywali i pakowali do ust resztki mięsa. Schoenfeld gasił pragnienie małmazją, ciągnąc ją za pomocą przepchniętej przez bandaże słomki. Kowale i kupcy poszli spać, dziewki, mnisi, waganci i Cyganie gdzieś przezornie znikli, pachołkowie udawali bardzo zajętych. Skutek był taki, że Wolfher Sterczą musiał powtórzyć zadane pytanie.