– Pytałem – zagrzmiał z wysokości siodła – czyście widzieli młodzika, odpowiadającego opisowi. Czy był lub jest tu taki? Może ktoś wreszcie zechce mi odpowiedzieć? Hę? Czyście, zaraza na was, pogłuchli?
Kuno Wittram wypluł baranią kostkę wprost pod kopyta Sterczowego konia. Drugi rycerz wytarł palce o wapenrok, spojrzał na Wolfhera i znacząco obrócił pas z mieczem. Schoenfeld, nie podnosząc wzroku, zabulgotał przez swoją słomkę.
Podjechał Rotkirch, po chwili dołączył Dieter Haxt. Obaj przecząco pokręcili głowami pod pytającymi spojrzeniami Wolfhera i Morolda. Wittich zaklął.
– Kto widział takiego, któregom opisał? – powtórzył Wolfher. – Kto? Może ty? Nie? A może ty? Tak, ty, wielgusie, do ciebie mówię! Widziałeś?
– Nie – zaprzeczył stojący pod karczmą Samson Miodek. – Nie widziałem.
– Kto widział i wskaże – Wolfher oparł się o łęk – ten dostanie dukata. No? Ot, dukat, żebyście nie myśleli, że łżę. Wystarczy wskazać mi człeka, którego szukam. Potwierdzić, że tu jest lubo był. Kto to uczyni, dukat jego! No? Kto chce zarobić? Ty? A może ty?
Jeden z pachołków zbliżył się z ociąganiem, rozglądając niepewnie.
– Ja, panie, widzia… – zaczął. Ale nie dokończył, bo John von Schoenfeld potężnie kopnął go w tyłek. Pachołek upadł na czworaki. A potem zerwał się i uciekł, kulejąc.
Schoenfeld wziął się pod boki, spojrzał na Wolfhera i niewyraźnie zabełkotał spod bandaży.
– Hę? – Sterczą pochylił się na kulbace. – Czego? Co on rzekł? Co to było?
– Nie jestem pewien – odrzekł spokojnie Samson. – Ale wydaje mi się, że coś o zasranych Judaszach.
– I mnie się tak zdaje – potwierdził Kuno Wittram. – Na beczkę świętego Wilibroda! Nie lubimy Judaszów, tu, w Kromolinie.
Wolfher poczerwieniał, a potem zbladł, zaciskając pięść na trzonku nahąja. Wittich ruszył konia, a Morold sięgnął po miecz.
– Nie radzę – rzekł stojący w drzwiach karczmy Notker von Weyrach, mający u jednego boku de Tresckowa, u drugiego Woldana z Osin, a za plecami Rymbabę i Bożywoja de Lossow. – Nie radzę zaczynać, panowie Sterczowie. Bo klnę się na Boga, co wy zaczniecie, to my skończymy.
– To oni zamordowali mi brata – sapnął Reynevan, wciąż z okiem przy dziurze w ścianie sernika. – Oni, Sterczowie, zlecili to zabójstwo. Da Bóg, dojdzie do kłótni… I raubritterzy ich rozsieką… Peterlin będzie pomszczony.
– Nie liczyłbym na to.
Odwrócił się. Oczy goliarda świeciły w mroku. Co on sugeruje, pomyślał. Na co mam nie liczyć, na kłótnię czy na zemstę? Czy ani na jedno, ani na drugie?
– Nie chcę zwady – mówił, spuściwszy z tonu, Wolfher Sterczą. – I nie szukam kłopotów. Ot, pytam grzecznie. Człek, którego ścigam, brata mi ubił i bratową zhańbił. Moje prawo dochodzić sprawiedliwości…
– Oj, panowie Sterczowie – pokiwał głową Markwart von Stolberg, gdy przebrzmiały śmiechy. – Kiepsko żeście się z tą waszą bolączką do Kromolina wybrali. Idźcie, radzę wam, dokądś indziej szukać sprawiedliwości. Do sądu, przykładowo.
Weyrach parsknął, de Lossow ryknął śmiechem. Stercza pobladł, świadom, że z niego kpią, Morold i Wittich zgrzytali zębami tak, że niemal krzesali iskry. Wolfher kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, na majdan wpadł cwałem Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem.
– Łajdaki – zgrzytnął zębami Reynevan. – Że też nie ma na nich kary… Że też nie smagnie ich Bóg swoim biczem, że też nie ześle na nich jakiegoś anioła…
– Kto wie? – westchnął w pachnącej serem ciemności goliard. – Kto wie?
Puchacz podjechał do Wolfhera, mówił coś szybko, podniecony i czerwony na twarzy, wskazywał w stronę młyna i mostu. Nie musiał mówić długo. Bracia Sterczowie dali rumakom ostrogi i galopem puścili się przez majdan, w stronę przeciwną, między klecie, w kierunku brodu na rzece. Za nimi gnali, nie oglądając się za siebie, Puchacz, Haxt i kichający Rotkirch.
– Krzyż na drogę! – splunął za nimi Paszko Rymbaba.
– Poczuły myszy kota! – zaśmiał się sucho Woldan z Osin.
– Tygrysa – poprawił znacząco Markwart von Stolberg. Stał bliżej i dosłyszał, co Puchacz powiedział Wolfherowi.
– Ja tam – rzekł z ciemności goliard – nie wychodziłbym jeszcze.
Reynevan, już prawie wisząc na zawęźlonej linie, zatrzymał się.
– Nic mi już nie grozi – zapewnił. – Ale ty uważaj. Za to, co czytałeś, palą na stosie.
– Są rzeczy - goliard przysunął się bliżej, tak by sącząca się szparą jasność księżyca oświeciła mu twarz – są rzeczy warte tego, by życiem dla nich ryzykować. Sami dobrze o tym wiecie, panie Reynevanie.
– Coś chciał przez to rzec?
– Toć dobrze wiecie, co.
– Ja cię znam – westchnął Reynevan. – Widziałem cię już…
– Widzieliście i owszem. U brata w Powojowicach. Ale ostrożnie z tym, lepiej o tym nie gadać. Gadulstwo to przywara w dzisiejszych czasach zgubna. Niejeden już sobie gardło własnym przydługim ozorem poderżnął, jak mawia…
– Urban Horn – dokończył Reynevan, sam dziwiąc się swej domyślności.
– Ciszej – syknął goliard. – Ciszej z tym imieniem, panie.
Sterczowie, zaiste, pierzchnęli z osady w dziwnym popłochu, jak przed tatarskim zagonem, jak na wieść o dżumie, wiali, jakby diabeł następował im na pięty. Widok ten bardzo poprawił samopoczucie Reynevana. Kiedy jednak zobaczył, przed kim uciekali, gdy spostrzegł, kto do Kromolina wjeżdża, dziwić się przestał.
Na czele oddziałku rycerzy i konnych strzelców jechał mężczyzna o mocno zarysowanej szczęce i barach szerokich jak wrota katedry, odziany w przepyszną i bogato złoconą mediolańską zbroję. Także koń rycerza, wielki karosz, był opancerzony: łeb zbroił mu chamfron, czyli naczółek, szyję folgowy nakarczek, crinet.
Reynevan wmieszał się pomiędzy kromolińskich raubritterów, którzy tymczasem tłumnie wysypali się na majdan. Nikt oprócz Samsona nie zauważył go i nie zwrócił na niego uwagi. Po Szarleju nigdzie nie było śladu. Wokół raubritterzy szumieli jak rój os.
Po bokach rycerza w mediolańskiej zbroi jechało dwóch – przetowłosy, ładny jak panna młodzik i smagły chudzielec o zapadniętych policzkach. Obaj byli również w pełnej płycie, obaj siedzieli na ladrowanych wierzchowcach.
– Hayn von Czirne – rzekł z podziwem Otto Glaubitz.
– Widzicie, jaką nosi milanezę? Niech mnie licho, warta jak nic czterdzieści grzywien.
– Ten z lewej, ten młody – sapnął Wencel de Hartha to Fryczko Nostitz. A ten z prawej to Vitelozzo Gaetani, Italczyk…
Reynevan westchnął lekko. Dokoła słyszał podobne westchnienia, sapnięcia i ciche klątwy, świadczące, że nie tylko jego zbulwersowało pojawienie się jednego z bardziej znanych i groźniejszych śląskich raubritterów. Hayn von Czirne, pan na zamczysku Nimmersatt, cieszył się sławą najgorszą z możliwych, a jego imię, jak się okazywało, budziło nie tylko przerażenie wśród kupców i spokojnych ludzi, ale i groźny respekt między kolegami po fachu.
Hayn von Czirne zatrzymał tymczasem konia przed starszyzną, zsiadł, podszedł, dzwoniąc ostrogami i zgrzypiąc zbroją.
– Panie Stolberg – przemówił głębokim basem. – Panie Barnhelm.
– Panie Czirne.
Raubritter obejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy jego orszak ma broń pod ręką, a strzelcy kusze w pogotowiu. Upewniony, wsparł lewą dłoń na rękojeści miecza, a prawą na biodrze. Rozstawił nogi, zadarł głowę.
– Rzeknę krótko – zagrzmiał – bo czasu nie mam na długie gadanie. Ktoś napadł i obdarł Walonów, gwarków ze złotostockiej kopalni. A jam ostrzegał, że Waloni ze Złotego Stoku są pod moją opieką i ochroną. Tedy rzeknę wam coś, a wy baczcie: jeśli któryś z was, łotrzyki, palce w tym napadzie maczał, to niech się lepiej sam przyzna, bo jak ja go złapię, to pasy będę darł z takiego syna, choćby był i rycerz.
Twarz Markwarta Stolberga pokryła, rzekłbyś, czarna chmura. Kromolińscy raubritterzy zaszumieli. Fryczko Nostitz i Vitelozzo Gaetani nie poruszyli się, siedzieli na koniach jak dwie żelazne kukły. Ale strzelcy z orszaku pochylili kusze, gotowi do akcji.
– Podejrzenie o ów uczynek – kontynuował Hayn von Czirne – jest duże na Kunza Aulocka i Storka z Gorgowic, tedy rzeknę wam coś, a wy słuchajcie pilnie: będziecie tych złodziei i bękartów taić w Kromolinie, to mnie popamiętacie.
– Znaną jest rzeczą – ciągnął Czirne, nic sobie nie robiąc z rosnącego wśród rycerzy pogwaru – że bękarty Aulock i Stork są na żołdzie Sterczów, braci Wolfhera i Morolda, takich samych bękartów i szubrawców. Z tymi mam dawne sprawy, ale teraz przebrała się miarka. Pokaże się z Walonami prawda, to kiszki ze Sterczów wypuszczę. A za jednym obrotem i z tych, co ich kryć zamyślą.